Są na świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Jestem przekonany, że wśród nich na pewno nie było wyniku, który uzyskałem w trakcie ubiegłorocznej dychy w Bielsku-Białej. To będzie tekst o doprowadzeniu swojego organizmu na skraj wycieńczenia i rozpaczy, a także o tym, dlaczego przekląłem koło małego dziecka zaraz po przekroczeniu mety. [tekst widzialny tylko dla Tego dziecka]Dziecko, nie wiem jak się nazywasz i gdzie mieszkasz, ale bardzo Cię przepraszam![/tekst widzialny tylko dla Tego dziecka]
A propos mieszkania. W Bielsku-Białej mieszkałem ponad 3 lata. To było zaraz moim po urodzeniu, więc niestety za wiele rzeczy nie pamiętam. Góry pamiętam jednak doskonale. Przestrzeń, rześkie powietrze i zamarznięta ściana w małym pokoju, gdy mieszkając na 10 piętrze, było akurat minus ileś tam stopni i wiał halny.
O Biegu Fiata myślałem już w 2013 r. Tak się jednak złożyło, że akurat w połowie maja wypadł Półmaraton Silesia. Postanowiłem więc zrewanżować się za rok. Był styczeń, impreza urodzinowa i tak grubo po północy rzuciłem hasło: „Bieg Fiata! Ktoś? Coś?” Na mój apel odpowiedziała dwójka przyjaciół – Marek i Bartek, dla którego dycha w Bielsku miała jego pierwszym razem na tym dystansie. Nie wiem, czy na drugi dzień żałowali dokonanej decyzji, ale w sumie nie za bardzo mnie to obchodziło. Zadzwoniłem jeszcze do Szymona, który również nie miał nic do gadania. Miał biec i już! 😉 Kilka dni później opłaciliśmy start i otrzymaliśmy kolejne numery startowe.
Pogoda była idealna. Niezbyt ciepło, niezbyt duszno – jednym słowem: elegancko. Plan na bieg? Do Bielska przyjechałem z wynikiem 41 min 1 sek [XXI. Bieg uliczny im. Wojciecha Korfantego]. Postanowiłem bardziej zbliżyć się do 40 min, więc od razu ustawiłem się blisko pacemakera na ten właśnie czas. Start i od razu pierwsze wzniesienie. Może być ciężko.
Biegnę więc koło zająca na 40 min. Pierwszy kilometr. Spoglądam na garmina, a tam czas 3:40. Say what? 3:40?!? Yyy… to może zwolnię, bo umrę i mnie już nie będzie?
Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Pacemaker biegł kilka/kilkanaście metrów przede mną i systematycznie się oddalał. Trzymałem się swojego tempa, a więc około 4 min na km.
Na 3 km pas do tętna, postanowił się osunąć, tak więc do końca biegu tętno było mierzone w okolicach pępka. Do czasu jego osunięcia wynik pomiaru wynosił 196-197. Wątpię, aby do mety jakoś zasadniczo zmalał. Tętno max wynosi u mnie 201. Wychodzi więc na to, że 10 km pokonałem na 98% tętna maksymalnego. Kto da więcej?
Na 5 km zameldowałem się z czasem 18:58 (81 miejsce na 1150). Padł pierwszy rekord na 5000 tys metrów. A przecież jeszcze drugie tyle przede mną.
Skłamałbym, gdybym stwierdził, że biegło mi się komfortowo. Ów komfort skończył się gdzieś za znaczkiem 5-6 kilometra. Zmęczenie, które z każdym krokiem narastało, było co prawda do przezwyciężenia, ale wymagało nadludzkiej siły. Każdy następny kilometr trwał wieczność. Otwierając co chwilę oczy, wypatrywałem tabliczek z oznaczeniami kolejnych kilometrów.
Kolejne pytanie, które krążyło mi po głowie, związane było z tym, ile jeszcze wytrzymam? Czy dobiegnę w całości? Czy się gdzieś nie rozpruję?