Szybki nawrót w prawo i w sekundzie wszystko ustało. Nic, zero wiatru. Tak jakby go ktoś po prostu wyłączył. Wreszcie można było zacząć nadrabiać stracone sekundy. Niestety na tym 14-15 km czułem już trud tego biegu. Nie byłem w stanie przyspieszyć do początkowego tempa w okolicach 4:05 min/km.
Na 17 km wbiegliśmy w ulicę Świętojańską. Co tam się działo! Tłumy po lewej i po prawej stronie. Wiwaty, okrzyki i wyciągnięte dłonie do przybijania piątek. Szkoda, że kondycyjnie byłem już na dnie i nie byłem w stanie zrewanżować się kibicom. Kilometr dalej odnalazła mnie Ola z bloga Pora na Majora, która krzyknęła głośno: „Marek dajesz!”.
Nie spodziewałem się jej w tym miejscu. Prawdę mówiąc, to nie spodziewałem się jej w ogóle. Odwróciłem się w jej kierunku i zacząłem krzyczeć pod nosem „ooooo! oooo!”. Jakkolwiek dziwnie to teraz nie brzmi.
18 km był najwolniejszy. Zrobiłem go w 4 min i 39 sek. Widziałem, że najgorsze dopiero przede mną. Słynny Bulwar Nadmorski, z równie słynnym wiatrem prosto w twarz.
Pamiętam, że spojrzałem na Garmina. Stwierdziłem, że jest cień szansy, aby ponownie złamać 1:30 h, Zebrałem się do kupy i przyspieszyłem.
Robiłem co mogłem i chyba pojawiły się pierwsze efekty. Z tempa 4:31 min/km przyspieszyłem na 4:18 min/km. Gdzieś na 20-tym km jedna z kibicek krzyknęła do biegnącej koło mnie zawodniczki: „Baby górą!”. Odkrzyknąłem jej „Chłopy w dół” i skręciłem w ostatnią prostą.
Metę widziałem już z oddali. Na Garminie czas upływał nieubłaganie: 1:29:12…13…14
Zacząłem finiszować tak jak w Poznaniu, gdzie na ostatnich metrach ważyły się losy złamania 3:30 h. Tempo wzrosło do 4:00 min/km, a tętno do 195 unm.
Minąłem metę i spojrzałem na wynik: 1:30:05.
Kilka chwil później otrzymałem SMSa z oficjalnym czasem -> 1:30:01.
Dla niektórych taki wynik byłby jak strzał kasztanem z procy prosto w stopę, obydwa uda bądź inną część ciała. Wiecie co? Ja jestem z niego bardzo zadowolony. Już tłumaczę dlaczego.
Po pierwsze: gdybym miał za cel po raz pierwszy w życiu złamać 1:30 h, to zapewne przeżyłbym ludzki dramat. Zamknąłbym się w sobie i nafaszerowany aviomarinem zmierzał w stronę zachodzącego słońca. Na całe szczęście w/w barierę pokonałem już wielokrotnie, więc w trakcie biegu nie czułem żadnej presji.
Druga sprawa: są rzeczy ważniejsze. Zapewne gdybym nie podbiegł do Eweliny i Magdy wynik 1:29:xx byłby formalnością. Jedni mogą stwierdzić, że straciłem tam kilka sekund. Ja mogę śmiało przyznać, że właśnie w tym miejscu je zyskałem. Wzruszenie, gdy córka siedzi w wózku, a Ty możesz ją najzwyczajniej w świecie pocałować w policzek…. tego się nie da opisać.
No i trzecia: uważam, że jak na moje bieganie (3 razy w tygodniu: środa 10 km, sobota 15 km i niedziela 20km) jest to bardzo dobry wynik. Fajnie, że udało mi się pozbierać po niekończącej się anginie, która wyłączyła mnie z biegania od połowy grudnia, do końca stycznia. Gdybym więcej trenował może i pojawiłby się wynik w okolicach 1:25 h. Nie trenowałem, więc nie ma co gdybać i narzekać.
Jak oceniam bieg?
Mogę go śmiało każdemu polecić. Impreza została bardzo dobrze zorganizowana. Medal jest po prostu fantastyczny. Choć pogoda nie sprzyjała kibicowaniu, doping ciągnął się od początku do końca. Najgłośniej było oczywiście na wspomnianej przeze mnie ulicy Świętojańskiej.
Zmęczony i zziębnięty wróciłem do mieszkania. Kilka dobrych minut stałem pod prysznicem z gorącą wodą.
To był naprawdę udany wyjazd.
[zdj. główne do tekstu – www.sportografia.pl/www.sportevolution.pl]
2 komentarze
I gratuluję, i biegu, i biegowej rodzinki i świetnej relacji 🙂
Dzięki! 🙂
Jestem ciekawy czy córka będzie chciała pójść w moje biegowe ślady 😉