Pierwszy kilometr -> 3:53 min. Widząc to, od razu zwolniłem. Przede mną czekały jeszcze 23 podbiegi. Głupio byłoby spuchnąć na pierwszym z nich. Co powiem w domu? Jak się wytłumaczę Magdzie?
No właśnie – podbiegi. Poniżej znajdziecie profil trasy. Nie bez powodu połówka w Żywcu zalicza się do czołówki najtrudniejszych (asfaltowych) półmaratonów w Polsce:
Pojawiła się tabliczka „5 km”. Spoglądam na pomiar: pierwszą piątkę zrobiłem w czasie 19:55 min.
Chyba czas zwolnić obroty.
Niewątpliwym plusem trasy w Żywcu jest jej urozmaicenie i nieprzewidywalność. Chodzi mi o to, że podbiegi są czasami nieźle zakamuflowane. Masz przed sobą stromy zbieg i zakręt w prawo, którego końca jeszcze nie dostrzegasz. Nie wiesz co się za nim czai. Meldujesz się więc zaraz przed tym skrętem, spoglądasz, a przed Tobą wyrasta podbieg. Większy, niż ten, który pokonałeś ostatnio.
W takim wypadu nie pozostaje więc nic innego jak jeszcze mocniej zacząć machać rękami i walczyć o każdą upływająca sekundę. Na samym szczycie zazwyczaj potrzeba dłuższej chwili, aby dojść do siebie. Znowu w dół, a za chwilę znowu pod górę. I tak do samej mety. Trening cardio jak się patrzy.
Przez pierwsze kilka kilometrów biegło mi się rewelacyjnie. Dzielnie pokonywałem wszystkie wzniesienia. Przybiłem kilka piątek i nawet zagadałem kilka osób.
Kryzys dopadł mnie na wniesieniu w okolicy 8-ego km. Podbieg okazał się nad wyraz wymagający. Kończąc go czułem trudy Testu Coopera, który odbył się dzień wcześniej [relacja]. Uda i pośladki płonęły żywym ogniem.
No i stało się. Na kilkanaście metrów musiałem przejść do szybkiego marszu. Wydawało mi się, że jest już po biegu, bo skoro już teraz uskuteczniam spacer, to co będzie później? No nic. Wziąłem się w garść. Trzeba było biec dalej. Postanowiłem, że zrobię co w mojej mocy, aby już się nie zatrzymywać.
Mijały kolejne kilometry. Ten 10-ty pokonałem po 41:52 min. Chwilę później minęliśmy zaporę w Tresnej. Do mety mniej niż połowa, ale najlepsze było dopiero przed nami.
Dopiero na zdjęciach odkryłem, że w tamtym czasie zaczął padać śnieg. Kompletnie go nie pamiętam. Dla mnie liczyło się tylko pokonanie kolejnego wzniesienia.
Odcinek między 14-tym, a 17-tym km był względnie spokojny. Średnia wyszła w okolicach 4:15 min/km. To był czas, aby nastawić się psychicznie na największy podbieg tego dnia. Słynny 18-ty km, który przez 1000 m jest jednym – wielkim podbiegiem.
W ostatniej relacji napisałem, że to jest ten fragment, który skutecznie oddziela mężczyzn od chłopców. Niestety zawsze lądowałem w tej drugiej grupie. Teraz miało być inaczej. Przyszedł czas na zemstę!
Nie pamiętam co sobie wtedy myślałem. Nie pamiętam jak bardzo byłem już zmęczony wdychaniem arktycznego powietrza. Przecież ja nawet nie pamiętam, że padał śnieg. Mało co pamiętam.
Najważniejsze to było to, aby się nie zatrzymać. Nawet na jedną tysięczną sekundy. Nawet na samej górze. Nawet gdyby ktoś do mnie podbiegł i wręczył 100 ojro mówiąc: „Zatrzymaj się! Po chole*ę się tak męczyć?!? Masz tu ojro. Zwolnij!”. Miałem biec dalej. Choćby nie wiem co.
Wydawało mi się, że ten podbieg trwa w nieskończoność, a ja poruszam się w tempie ok 7 min/km.
Było inaczej – cały czas biegłem, a tempo tylko nieznacznie przekroczyło 5 min/km.