Ten podbieg ma to do siebie, że na początku nie widać jego końca. Zaraz za długą prostą pojawia się zdradziecki zakręt w lewo, który jest… dalszą częścią podbiegu. Jakże mogłoby być inaczej?
Stał się cud!
Cały czas biegłem. Nie zatrzymałem się nawet na samym końcu.
Za co kocham trasę połówki w Żywcu?
Właśnie za ten finisz.
Po wniesieniu pojawiła się najlepsza nagroda, którą można było sobie wymarzyć – stromy zbieg. Taki crème de la crème całej trasy.
20-sty km pokonałem w 3:46 min. Zapewne gdyby nie te kilkadziesiąt podbiegów, które miałem w nogach, byłoby jeszcze lepiej.
W tle już słyszałem spikera. Doping był coraz mocniejszy.
Niesiony falą zacząłem wyprzedzać kolejnych biegaczy. Spojrzałem na Garmina – właśnie minęło 1:30 h biegu. Do mety zostały już niewiele.
Resztkami sił przyspieszyłem. Chciałem chociaż, aby na początku wyniku pojawiło się: 1:30:xx.
Udało się!
Zgiąłem się w pół. Otrzymałem folię termiczną, a także piękny medal. Byłem z siebie niesamowicie zadowolony! W życiu bym się nie spodziewał, że na takiej trasie i przy takich warunkach, uda mi się osiągnąć tak dobry rezultat. Przecież prawie złamałem 1:30 h. Co najważniejsze – działo się to na trudnej, żywieckiej trasie!
Schowałem się w namiocie i poczekałem na swoich kompanów. Po kilkudziesięciu minutach byliśmy już w komplecie. Było mi tak zimno, jak chyba jeszcze nigdy przedtem. Szybko ściągnąłem z siebie mokre rzeczy, ubrałem suche, nakryłem się kurtka i włączyłem ogrzewanie tylnej kanapy. Wreszcie było mi ciepło. Odpływałem do krainy wrzątku i termoforów.
Z tego co pamiętam, w ostatnich latach na starcie panował niesamowity ścisk. Dzięki stworzeniu stref startowych, tym razem było już o niebo lepiej. Z tego co wiem, bywały lata, w których na trasie brakowało wody. Tym razem postarano się aż nadto.
Ja tam będę.
Nawet gdy odczuwalna temperatura spadnie poniżej 30 stopni Celsjusza.