Ja wiem, że to ma być relacja z półmaratonu, a nie ilustrowany przewodnik turystyczny, ale kilka zdjęć po prostu muszę tutaj zostawić.
Karlowe Wary są po prostu przepiękne. Serio! Są warte każdej przebytej drogi. Nie ważne jak długa by ona nie była. Spoglądając na trasę, nie mogłem się doczekać jutrzejszego biegu. Jej spora część przebiega właśnie przez najbardziej reprezentacyjne ulice miasta.
Największe wrażenie zrobiła na mnie okolica słynnej kolumnady Młyńskiej, w której można było skosztować wody mineralnej. W Karlowych Warach znajduje się 79 gorących źródeł. 13 z nich ujętych jest w kolumnadach, których w mieście jest pięć. Tako rzecze Wikipedia.
Pod koniec dnia, do bólu rąk, doszedł także ból nóg. Dobrze, że półmaraton zamierzałem pokonać na zupełnym luzie. Życiówka nie wchodziła w grę. Fizycznie nie byłbym w stanie pobiec ze średnim tempem w okolicy 4:10 min/km.
Start biegu zaplanowano na godz. 17:30. Do tego czasu zdążyliśmy jeszcze pójść na szybki spacer w okolicę mety, którą właśnie kończono instalować. Tym razem, obok biura zawodów, pojawiło się o wiele więcej stoisk. W powietrzu czuć było zbliżające się emocje.
Wiecie co? Nadal nie padało, chociaż wszystkie prognozy temu przeczyły.
O 16:00 odbył się bieg rodzinny. Jest to stały element każdego biegu organizowanego przez RunCzech. Dla mnie to nadal jest jakiś fenomen, że w biegach rodzinnych bierze udział tak spora grupa biegaczy. Niejednokrotnie jest ich więcej, niż na niektórych maratonach w Polsce. W tym roku w Karlowych Warach w biegu rodzinnym wystartowało ponad 2 700 osób (!).
[zdj. runczech.com]
Ok. 17:00 pożegnałem się z Eweliną i Magdą i udałem się do swojej strefy startowej. Na etapie rejestracji podałem szybszy czas, niż ten, na który później zdecydowałem się pobiec. Spowodowało to to, że trafiłem do strefy „A”, która znajdowała się zaraz za elitą.
Taktyka była już z góry ustalona: pobiec w okolicy 4:50 min/km. Zrobić wiele zdjęć i poprzybijać jeszcze większą liczbę piątek. Celebrować chwilę, a nie usilnie walczyć o każdą sekundę, by później niczego nie pamiętać z trasy.
Pierwsze dwa kilometr to był jakiś obłęd. W życiu nie rozpoczynałem biegu w tak fantastycznej scenerii. Najpierw delikatny podbieg. Z lewej rzeka, a z prawej kolorowe kamienice. Co jedna to ładniejsza.
Później krótki i stromy zbieg. Skręt w lewo i w prawo. Przed oczami pojawiła się kolumnada Młyńska i charakterystyczne palmy w ogromnych donicach. Dookoła kibice i pierwszy punkt z muzyką. Bajka!
Postanowiłem nieco zwolnić. Pierwszy km zrobiłem w 4:17 min/km, a drugi zaledwie 10 sekund dłużej. O wiele za szybko.
Wynikało to z tego, że początek był dosyć wąski. Zaczynałem z szybkiej grupy, więc nie chciałem blokować szybszych biegaczy. W momencie, w którym tłum nieco się przerzedził, wróciłem do założonego wcześniej tempa.
Nie ukrywam, że byłem zdziwiony wysokością swojego tętna, które od samego początku oscylowało wokół 180 unm. W trakcie biegu, wielokrotnie dobijało do 190 unm (!).
Wydaje mi się, że wpływ miały na to dwa czynniki: ogólne zmęczenia, a także warunki atmosferyczne. Burza wisiała w powietrzu. Było duszno i parno.
2 komentarze
Tobie to też powinni przydzielać złote odznaki i plakietki za relacje 🙂
Super!
Dzięki!
W kuchni zrobiłem miejsce na malakser. Może kiedyś ktoś mi je
za nie wręczy :/