Zdaje się, że po minięciu pierwszej pętli, z oczu zniknął nam Adam. Wcześniej skarżył się na problemy z żołądkiem. Spytaliśmy czy poczekać. Odparł, że nas dogoni, więc z powrotem wróciliśmy do biegu.
Tym sposobem pierwsze kilkanaście kilometrów pokonałem w towarzystwie Jarka, z którym nawiązałem kontakt za pośrednictwem niniejszej strony. Za kilka miesięcy miał wyruszać na podbój tokijskiego maratonu. Starałem się więc przekazać mu jak najwięcej informacji.
Ani się nie obejrzeliśmy, a ponownie pokonaliśmy ww. wzniesienie.
Niestety wkrótce dołączył do nas Adam. Niestety, bo jego obecność spowodowała, że nie mogliśmy już wtedy tak bezkarnie go obgadywać. Adam oświadczył, że to nie jest jego dzień. Wcale mu się nie dziwię. Pamiętam, że gdy ja miałem problemy z żołądkiem, to po drugiej wizycie na tzw. stronie, miałem już wszystkiego dosyć.
Spytałem go czy nadal chce przebiec maraton.
Odparł, że oczywiście!
Po godzinie biegu nie czułem już chłodu, choć jestem przekonany, że cały czas było tak samo zimno. Wiatr też jakby mniej uprzykrzał życie. To chyba dlatego, że po takim czasie wszystko ci jedno. Może padać, walić gradem, a rozgrzany organizm jakoś sobie z tym poradzi.
Po drugim okrążeniu Adam ponownie zniknął nam z pola widzenia. Następne 7 km pokonałem w towarzystwie Jarka, dla którego był to już koniec biegu. Na długiej prostej do mety, podziękowaliśmy sobie za wspólny bieg. Jarek skręcił w prawo po zasłużony medal. Rozpoczynałem kolejne okrążenie.
Głupio było je zrobić samemu, dlatego też zatrzymałem się zaraz za matą z pomiarem czasu. Znajdował się tam punkt z ciepłą herbatą i andrutami. Dawno nic mi tak nie smakowało, jak połączenie tych dwóch rzeczy.
Stałem tak. Piłem, jadłem i czekałem na Adama. Tym sposobem, 22-gi kilometr okazał się być najwolniejszym kilometrem w moim życiu. Trwał dokładnie 10 minut i 40 sekund.
Jest!
Wypatrzyłem go z daleka.
Spytałem ponownie jak się czuje.
Powiedział, że walczymy dalej.
Wzięliśmy po kubku herbaty i szybkim spacerem rozpoczęliśmy następne 21 km. Kilkaset metrów dalej dotarło do mnie coś, co do tej pory brzmi jak jakieś dobre Science Fiction w Full HD albo nawet i w 4K.
Jest 1 stycznia. Biegnę właśnie z gościem, z którym nocowałem na Harlemie, a na prawej dłoni mam opaskę z maratonu w Tokio. Życie pisze niesamowite scenariusze.
Wkrótce dołączył do nas Marcin, z którym biegliśmy odtąd do samej mety.
Kolejne kilometry mijały nam na wspólnej rozmowie. W pewnym momencie to ja przejąłem inicjatywę i twarz nie zamknęła mi się aż do ostatnich metrów. Nie wiem czy to zasługa żeli, herbaty czy andrutów. Energii miałem pod dostatkiem.
Z minuty na minutę warunki stawały się coraz bardziej wymagające. Pojawił się deszcz i wzmógł się wiatr. Dodatkowo zaczęło się ściemniać.
Oczami wyobraźni widziałem żonę Ewelinę, która własnie zerkała przez okno myśląc sobie w duchu „Mój mąż to chyba głupek”.
Wcale jej się nie dziwię.
Pamiętam, że gdy zaczynaliśmy ostatnie okrążenie, przez chwilę nie czułem dłoni. Były lodowate i zgrabiałe do granicy przyzwoitości.
Przy każdym wzniesieniu to ja biegłem na przodzie starając się, aby Adam i Marcin mieli się kogo uczepić. Zwalniałem potem, abyśmy nadal biegli wspólnie.
Na 41 km zrobiłem poniższe zdjęcie:
Biegliśmy już wtedy ponad 4 godziny.
Na ostatnich metrach zapytałem się Adama i Marcina czy się ścigamy?
Spojrzeli na mnie, jakby chcieli mnie ukatrupić.
Na pewno myśleli: „Zamknij się już synek! A jak już masz tyle energii to się tym przynajmniej tak nie chwal! Cierp razem z nami Ty mały zas*any niewdzięczniku!”.
Meta, medal i kubek herbaty.
Proszę Państwa. Stałem się Cyborgiem!
Dawno pokonanie dystansu maratonu nie trwało u mnie tak długo (dzięki Adam!). Dawno też nie sprawiło mi to tak dużej frajdy (dzięki Adam!). Przede wszystkim była to zasługa doborowego towarzystwa. Po drugie ten maraton uzmysłowił mi jedną, ważną rzecz. Dzięki systematycznym treningom maratony wreszcie sprawiają mi radość. Już się ich nie lękam.
Na koniec wielkie podziękowania dla organizatorów. Że chce im się robić bieg, w tak niebiegowym terminie.
Jeszcze większe składam na ręce wolontariuszy. Biorąc pod uwagę specyficzny termin biegu, jest to dla mnie wolontariacki level master!
Kłaniam się w pas i dziękuję.