Dwukrotny finisz w okolicy Pałacu Buckingham w przeciągu jednego miesiąca? Udział w Mistrzostwach Wielkiej Brytanii na 10 km? Jakiś czas temu traktowałbym to w kategorii science-fiction. Życie potrafi czasami nieźle zaskoczyć. Odkąd zacząłem biegać, wydaje mi się, że robi to ze zdwojoną siłą. Przykład? Proszę bardzo: pod koniec maja wziąłem udział w Vitality London 10,000. Biegu na dystansie 10 km, który podniósł poprzeczkę tak wysoko, że nie wiem czy jakakolwiek inna dycha będzie ją w stanie kiedykolwiek przebić.
Bieg – z uwagi na tzw. Bank Holiday – miał się odbyć w poniedziałek. Do Londynu przyleciałem więc w piątek, aby jeszcze trochę go sobie zwiedzić. Warunki atmosferyczne ku temu sprzyjały. W Polsce padało chyba czwartą dobę, a odczuwalna temperatura oscylowała wokół 14-15 stopni Celsjusza. W Londynie było odwrotnie – bezchmurne niebo i ponad 25 kresek na plusie. Trzeba to było wykorzystać.
Udałem się także w okolicę Pałacu Buckingham, gdzie kończono instalację startu i mety.
Od piątku, do soboty, zrobiłem kilkadziesiąt kilometrów. Zwiedziłem miejsca, do których nie dotarłem w trakcie pobytu w kwietniu, kiedy to kończyłem swojego piątego Majora.
Z wypiekami na twarzy czekałem na niedzielę. To właśnie wtedy otwierano biuro zawodów. Miałem w nim odebrać numer startowy, który w dzień przylotu do Wielkiej Brytanii, dotarł do… Polski. W głowie kłębiły mi się myśli pokroju: „Czym sobie na to zasłużyłem?”, „Czy w ogóle pobiegnę?”, „Ktokolwiek widział. Ktokolwiek wie”.
Już tłumaczę jak do tego doszło i jak to się skończyło.
Dycha w Londynie do specyficzny bieg. Da się to odczuć już na etapie wertowania regulaminu. Można się z niego dowiedzieć m.in. tego, że pakiety startowe dostarcza Royal Mail. Są wysyłane w kopertach A4 na 2 tygodnie przed biegiem. „No, ale jak to? Na 2 tygodnie przed biegiem dostarczą pakiet w dowolne miejsce na kuli Ziemskiej?” – tak sobie od razu pomyślałem. Trochę to dziwne, no ale ok – niech im będzie.
Z uwagi na fakt, że pod adresem, który podałem na etapie rejestracji, przez ponad 1,5 miesiąca nikogo miało nie być, napisałem do organizatora, aby pakiet wysłał pod inny adres. Maila odebrała niejaka Kirsty, która odpisała, że nie ma sprawy. Pakiet zostanie wysłany tam, gdzie sobie tego życzę.
Do biegu pozostały 2 tygodnie. Tydzień, a później kilka dni. Pakietu jak nie było, tak nie ma. W piątek, kilka godzin po wylądowaniu w Luton, Ewelina przysłała mi zdjęcie o następującej treści:
Pamiętam, że wtedy moje tętno dobiło do maksymalnego. W regulaminie było także napisane, że jeżeli będą jakieś problemy z dotarciem pakietu do adresata, to bez problemu nadadzą nowy numer startowy. Mimo wszystko czułem niepokój. Chciałem wiedzieć na czym stoję.
Biuro zawodów mieściło się w Green Park. Przed namiotem z napisem: „Zawodnicy zza granicy” ustawiłem się na kilka minut przed jego otwarciem.
Podałem swój dowód, zacisnąłem lewy kciuk i wstrzymałem oddech.
Pamiętam, że kobieta, która szukała mojego pakietu, poprosiła o pomoc kolejnego wolontariusza. Później podszedł do nich następny i widziałem, że mają spore kłopoty z jego znalezieniem. Wiedziałem, że pakiet jest w Polsce, ale liczyłem na to, że mimo wszystko się zorientowali i od razu na miejscu nadali mi nowy.
Widząc ich zrezygnowane miny, podszedłem i pokazałem zdjęcie pakietu, które przesłała mi Ewelina. Spojrzałem w oczy i spytałem: „Co teraz?”. Uspokojono mnie, że mam się pojawić za kilka godzin w celu ponownej rejestracji. Powiedziano mi, że to bardzo dziwne, że w ogóle go do mnie wysłano. Wysyłają je tylko i wyłącznie do mieszkańców Wielkiej Brytanii. Nigdy nie wysłano go jeszcze poza jej granice. Na pytanie: „Czy jestem the special one?”. Pani odpowiedziała, że jak najbardziej.
Poprosiłem o zdjęcie z niewidzialnym numerem, po czym udałem się na dalsze zwiedzanie.
Kilka godzin później wróciłem do biura zawodów. Na całe szczęście teraz numer był już całkiem widzialny:
Cały pakiet prezentował się następująco:
Numer, agrafki, zwrotny chip i worek na depozyt. Koszulkę – podobnie jak w maratonie w Londynie – dostawało się zaraz po przekroczeniu mety.
Jeżeli chodzi o same EXPO, to niby jest, ale tak naprawdę go nie ma.
Już piszę w czym rzecz.
Biegowe miasteczko usytuowane jest w Green Park. To nie jest typowe EXPO, gdzie przed startem możesz kupić buty, skarpetki i żel. W zamian za to znajdują się tam punkty z różnego rodzaju aktywnościami. Jest m.in. joga, bieżnia, a także niewielkie boisko do koszykówki. Wszystko ma charakter rodzinnego pikniku.
Biuro zawodów składa się raptem z 3 niewielkich namiotów.
Nie wiem ilu obcokrajowców bierze udział w biegu, ale sądząc po liczbie kopert z numerami startowymi, które dostrzegłem w namiocie – nie jest ich dużo. To może być zaledwie promil wszystkich biegaczy, którzy w tym roku zbliżyli się do liczby 20 000 zawodników.
Wróciłem do hotelu po czym udałem się na dalsze zwiedzanie. Wieczorem wpadło jeszcze 20 km w Hyde Parku, w średnim tempie 5:00 min/km. Nie wiem skąd wziąłem na to siłę, ale żal było siedzieć w pokoju, gdy za rogiem czekają Cię takie widoki:
Tak jak wspomniałem na początku – bieg odbywał się w poniedziałek 27 maja. Moja grupa startowała o godz. 10:10. Po śniadaniu miałem więc trochę czasu. Postanowiłem udać się na krótki spacer. Wychodząc z hotelu pomyślałem, że fajnie byłoby spotkać Sir Mo Farah – wielokrotnego zwycięzcę tego biegu, multimedalistę i jednego z największych biegaczy w historii lekkiej atletyki. W Chicago udało mi się zrobić zdjęcie z Galenem Ruppem, a lecąc w zeszłym miesiącu – z Henrykiem Szostem.
No i tak sobie stałem na przejściu dla pieszych, gdy po drugiej stronie dostrzegłem Sir Mo Farah.
Minąłem go po czym pomyślałem – a co mi tam! Podbiegnę i spytam. Najwyżej odepchnie mnie z całych sił i wpadnę pod jeden z tych czerwonych, piętrowych autobusów. Okazało się, że od razu się zgodził.
Cytując klasyka: „Głupi ma zawsze szczęście”.