Na godzinę przed biegiem udałem się w okolicę bramy startowej. Ta znajdowała się w tym samym miejscu, co brama mety londyńskiego maratonu – na długiej prostej przed Pałacem Buckingham.
Za każdym razem wygląda ona tak samo imponująco. Niesamowitego klimatu dodają temu miejscu ogromne flagi, które porozwieszane są na latarniach.
Kilka zdjęć później mogłem wejść do swojej – zielonej strefy. To właśnie tam dostrzegłem 2 dzwonki, które między sobą ustalały taktykę na bieg. Takie rzeczy tylko w Londynie!
O 10:00 wystartowała elita, a wraz z nią zawodnicy znajdujący się w strefie niebieskiej. 10 minut później ruszyła strefa czarna. Tak po 10:15 wolontariusze zaprowadzili nas w kierunku bramy startowej.
Jako ciekawostkę podam, że mogliśmy sobie wybrać utwór, przy którym wystartowaliśmy. Spiker spytał o tytuł osobę, która znajdowała się w pierwszym rzędzie. Sam zaproponował swój. Po szybkim głosowaniu ostatecznie doszliśmy do porozumienia i wybraliśmy utwór, którego za nic w świecie nie mogę sobie teraz przypomnieć.
Wybiła 10:20 – ruszyliśmy!
Cel na bieg był następujący – pobiec w okolicy 5:15 min/km, zrobić na trasie kilkadziesiąt zdjęć i przybijać piątki małoletnim mieszkańcom miasta. Nowa życiówka nie była istotna. Po pierwsze wiem, że obecnie nie jestem w stanie zejść poniżej 39 min. Po drugie, w nogach miałem już pół Londynu. O treningu na dystansie 20 km kilkanaście godzin wcześniej nawet nie wspominam. Najzwyczajniej w świecie byłem zmęczony i na pewno nie byłem w stanie bieg poniżej 4 min/km przez 10 000 m.
Zaczęliśmy na wspomnianej już długiej prostej. Na jej końcu, po minięciu Admiralty Arch, w kadrze znalazł się Trafalgar Square wraz z majestatyczną Kolumną Nelsona.
Ostry skręt w prawo i pojawiło się oznaczenie pierwszego kilometra.
Niestety.
Niestety, bo do mety zostało tylko 9 km. Zjawiskowa trasa i niesamowity doping sprawiły, że nie chciałem, aby to wszystko tak szybko się skończyło. Wcale nie zależało mi na dotarciu do mety.
Gdzieś po 1,4 km skręciliśmy delikatnie w lewo. Z prawej strony pojawił się chór, który śpiewał jedną z tych podniosłych pieśni. Klimat był niesamowity!
Okrążyliśmy delikatnym łukiem kilka budynków i znowu wróciliśmy na prostą.
Na wysokości budynku sądu, zakończyliśmy drugi km. Zrobiłem go w 4:49 min. Opamiętałem się i szybko zwolniłem.
Trzeci kilometr i wszystko wróciło do normy – 5:15 min/km. Chcąc nie chcąc zbliżałem się do połowy.
Kilka budynków szczególnie przykuło moją uwagę. Była to m.in. Katedra św. Pawła, która pojawiła się przed oznaczeniem 4-go km.
Biegałem od lewej, do prawej strony jezdni. Przybijałem piątki i dziękowałem za doping.
Wkrótce znaleźliśmy się w dzielnicy City. Zamiast wiekowych budynków, w tle mieliśmy nowoczesne biurowce.
Stało się – w oddali dostrzegłem tablicę „5 km”.
Pierwszą połowę pokonałem w czasie 25:32.
Wtedy do mnie doszło, że to moja pierwsza dycha w życiu, w trakcie której nie wypluwam płuc. Zazwyczaj inaczej to wszystko wyglądało. Grymas bólu towarzyszył mi od pierwszego, do ostatniego metra, a z trasy pamiętałem tylko start i metę. Prawie zawsze padałem za nią na kolana i długo do siebie dochodziłem.