W Wizz Air Katowice Half Marathon po raz pierwszy wziąłem udział w zeszłym roku. Zgłosiłem się jako pacemaker na 1:50 h. Pamiętam, że było piekielnie gorąco, a flaga – którą miałem na plecach – zafundowała mi krwistą szramę w okolicy karku. Jak było w tym roku? Przeżyłem istne déjà vu. Fucha pacemakera na identyczny czas, żar tropików i znowu stygmaty na szyi – wszystko się zgadzało.
Po pakiet udałem się w piątek. Podobnie jak w zeszłym roku, biuro zawodów mieściło się na tafli lodowiska Hali Sportowo-Widowiskowej „Spodek”.
Wszystko przebiegło bez problemów. Uśmiechnięci wolontariusze wydali mi numer startowy. Przy kolejnym stanowisku odebrałem resztę pakietu, a także okolicznościową koszulkę pacemakera. Całość prezentowała następująco:
Fajnie, że ponownie pojawił się voucher na lot linią Wizz Air o wartości 20 €. Mam nadzieję, że wkrótce uda mi się go wykorzystać.
Wróciłem do domu, po czym spojrzałem na prognozę pogody i zamarłem. Odczuwalna ponad 30 stopni Celsjusza i nikła szansa na chmury. Wiedziałem, że będzie ciężko. Bynajmniej nie martwiłem się o siebie. Bardziej o biegaczy, którzy wraz ze mną i z Kasią, chcieli dobiec do mety w czasie 1:50 h. Rok temu moja poprzednia towarzyszka musiała odpuścić na 8 km. Z kilkudziesięcioosobowej grupy, do końca dotarły ze mną zaledwie 3 osoby. Nie chciałem powtórki z rozrywki.
W tym roku pojawiły się 2 istotne zmiany. Tym razem startowaliśmy o 8:30, a nie o 10:00, tak jak ostatnio. Drugą nowością była trasa. Ciężko stwierdzić czy była tak samo wymagająca jak ta poprzednia. Dyplomatycznie odpowiem, że była równie ciekawa.
Śląsk ma to do tego, że trudno tutaj o trasę, która nie posiadałaby podbiegów z gatunku: „What da fu*k!?!”. Start i meta nadal znajdowały się przy Spodku. Tym razem biegliśmy jednak w inną stronę. Poniżej znajdziecie porównanie obydwu tras:
Nieco po godz. 7:00 ponownie dotarłem do biura zawodów. W oddali namierzyłem plecaki z flagami. Postanowiłem, że tym razem przyłożę się do odpowiedniego wyregulowania ramiączek. Chciałem uniknąć niepotrzebnych strupów. Do lewej kieszeni włożyłem żel, a do drugiej telefon.
Wkrótce dotarła do mnie Kasia, z którą miałem spędzić kolejne 2-3 h. Pojawili się także pozostali pacemakerzy.
Rozglądając się po hali, dostrzegłem coś takiego:
Pięknie ułożone tabliczki z oznaczeniami poszczególnych kilometrów. Już wtedy czułem, że coś jest nie tak. Do rozpoczęcia biegu zostało coraz mniej czasu. Tabliczki powinny się raczej znajdować na trasie, a nie w biurze zawodów.
Wolnym krokiem dotarliśmy przed spodek, gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.
Do startu pozostało 15 min. To czas, w którym pęcherz wysyła do mózgu komunikat o treści: „Achtung! Attenzione! Znowu chcę się wysikać!”. Postanowiłem więc skorzystać z TOI-TOI’a. Tym razem, ponownie jak w roku ubiegłym, kulturalnie wbiłem się w kolejkę. Flaga pacemakera czyni cuda. Po chwili byłem jak młody bóg.
W międzyczasie podeszło do nas kilka osób i spytało o taktykę. Odparłem, że będzie równo. Od początku, do samego końca.
Ustawiliśmy się w strefie startowej i wyczekiwaliśmy wystrzału.
Podobnie jak ostatnio, tak i tym razem żaden wystrzał nie padł. Po prostu konferansjer ogłosił, że półmaraton właśnie się rozpoczął.
Włączyliśmy stopery i ruszyliśmy.
Dodam, że od razu pod górkę.