Żeby zameldować się na mecie w czasie 1:50 h, każdy kilometr trzeba przebiec w nieco ponad 5 min i 10 sek. Przygotowałem więc sobie stosowną opaskę z czasami, które powinniśmy osiągnąć na poszczególnych kilometrach. Tym razem – literą „w” – zaznaczyłem dodatkowo miejsca, w których miał się pojawić wodopój. Informacja gdzie można skorzystać z bufetu, mogła się okazać zbawienna dla pozostałych biegaczy.
Kilkaset metrów po starcie skręciliśmy w prawo. Wkrótce Garmin poinformował, że stuknął nam pierwszy kilometr. Zrobiliśmy to w czasie 5:06 min. Spojrzałem w lewo, a następnie w prawo. Wyostrzyłem swoje zmysły jak tylko mogłem najpiękniej. Nic to jednak nie dało. Tabliczki z oznaczeniem kilometra jak nie było, tak nie ma.
Spytałem Kasię: „Widziałaś tabliczkę?”.
Odpowiedziała, że nie.
Uświadomiłem sobie, że mogą nadal leżeć na tafli lodowiska i czekać na lepszy czas.
No nic, nie pozostało nam nic innego jak sugerować się pomiarem GPS i mimo wszystko liczyć na to, że wkrótce się to zmieni i dostrzeżemy jakieś oznaczenia.
Po 1,5 km w kadrze pojawił się spory podbieg na ulicy Leopolda. Krzyknąłem wtedy do naszej grupy, aby każdy zaczął mocno pracować rękami.
Dotarliśmy na jego szczyt, po czym skręciliśmy w prawo. Wreszcie biegliśmy z górki.
2-gi kilometr pokonaliśmy w 4:47 min. Na całe szczęście dwa kolejne weszły równo po 5:10 min.
Jest! Gdzieś na środku drogi znaleźliśmy oznaczenie kilometrów. Była to niewielkich rozmiarów liczba napisana zielonym sprejem na środku jezdni. W grupie biegaczy niezwykle łatwo było ją przeoczyć. W trakcie całego biegu udało mi się znaleźć dosłownie 6 takich oznaczeń.
Nie ukrywam, że nieco mnie to stresowało. Pojawił się niepotrzebny element suspensu. Nie byłem w stanie określić aktualnego tempa, co dla każdego pacemakera jest dosyć problematyczne.
Po minięciu niewidzialnego oznaczenia 5-go km dotarliśmy na teren Doliny Trzech Stawów. Wreszcie można się było schować do cienia.
Wydawało mi się, że cały czas biegniemy za wolno. Tak też było w rzeczywistości. 5-ty km zrobiliśmy w 5:23 min, a następny aż w 5 min i 30 sek.
Z każdą minutą było coraz cieplej. Spowodowało to, że nasza grupa zaczęła się zmniejszać. Po kilkudziesięciu minutach nie była tak liczna, jak na samym początku.
Z daleka dostrzegłem kurtynę wodną.
„Wreszcie 😀 ” – pomyślałem.
„Co z tego ;-( ” – od razu dodałem.
Niestety, z uwagi na wysokość flagi, którą od kilkudziesięciu minut niosłem na swoim grzbiecie, nie byłem w stanie z niej skorzystać.
Dodam, że w trakcie tego dnia miałem już kilka wybryków chuligańskich z ww. flagą w roli głównej. Zahaczyłem o kilkanaście gałęzi, a także o sygnalizację świetlną, która nagle wyrosła mi z ziemi.
W okolicy 10-go km pojawił się punkt z wodą. Wziąłem żel i byłem gotowy na to, co miało nas zaraz spotkać.
Okrążyliśmy lotnisko Muchowiec od lewej strony i znaleźliśmy się na długiej prostej, która była niczym innym jak ponad 1 km podbiegiem.
Spojrzałem na Garmina, który zakomunikował, że 11-sty km zrobiliśmy w 5:50 min/km.
Stres się spotęgował.
Po ww. podbiegu pojawił się krótki zbieg. Postanowiliśmy na nim przyspieszyć, aby powoli zacząć odrabiać stratę. Przy stałym tempie 5:10 min mieliśmy jeszcze minutę zapasu na mecie. Obawiałem się o to, że z tego zapasu nic już jednak nie zostało.
Wtem!
O dziwo dostrzegłem oznaczenie 13-go km. Spojrzałem na stoper i opaskę. Okazało się, że biegniemy zgodnie z planem. Minimalnie wolniej od międzyczasów z opaski, ale nadal w tempie umożliwiającym dotarcie do mety o wyznaczonej porze.
Przed tym 13-stym km zaczął się kolejny podbieg, który skończył się dopiero po jakichś 3 km, gdy dotarliśmy na ulicę Kościuszki. Delikatny podbieg na wiadukt i w zasadzie do końca mieliśmy już z górki.
Znalazłem oznaczenie 17-ego km i dopiero wtedy tak naprawdę odetchnąłem.