Rok 2020 nie jest łaskawy dla biegaczy. Szczególnie dla tych, którzy planowali start w jakimś biegu. To mógł byś dystans zaledwie 5 km na pobliskim stadionie, albo jakieś porządne ultra gdzieś w Alpach. Przez koronawirusa i licznym obostrzeniom, o zorganizowanych imprezach sportowych możemy na razie co najwyżej pomarzyć. Czy da się to jakoś obejść? Mimo wszystko sprawdzić formę, którą sumiennie wykuwało się przez okres zimy? Odpowiem w krótkich, żołnierskich słowach: „A i owszem. Da się”.
Wiadomo, nie będzie medalu, kolejnej koszulki, oficjalnego pomiaru czasu czy długich kolejek do Toi-Toi’ów przed samym startem. Zamiast tego pojawi się jednak możliwość sprawdzenia swojego organizmu. To właśnie na tym zależało mi najbardziej, gdy pewnego czwartkowego wieczora stwierdziłem: „W sobotę zrobię sobie maraton”. Zgodnie z planem, w niedzielę miałem walczyć o nową życiówkę w Łodzi, no i postanowiłem to jakoś uczcić. Indywidualny maraton był chyba najlepszym rozwiązaniem.
Przygotowania do przebiegnięcia maratonu rozpocząłem od stworzenia trasy. Z racji zamkniętych parków, skwerów i zieleńców, do wyboru pozostały mi jedynie pola, nieużytki i chaszcze. Kilka tygodni wcześniej odkryłem trasę, która wiedzie właśnie takimi drogami. Przez długi czas biegnie się z dala od ludzi i budynków.
Te pojawiły się w zasadzie tylko na pierwszych i ostatnich 1500 m. Był też niewielki fragment w Czeladzi, ale tam biegłem przytulony do prawej części drogi, gdzie w zasadzie był tylko pas trawy i wysoki płot odgradzający mnie od ogródków działkowych.
Te wspomniane wcześniej 1500 m, dzieliło mnie od docelowej trasy: blisko 6,2 km pętli, którą tamtego poranka, musiałem pokonać sześciokrotnie. Kilka dodatkowych nawrotów i w domu pojawiłbym się dokładnie po 42 km i 195 m. Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem. Na II śniadanie wróciłem nieco spóźniony.
W piątek wieczorem rozłożyłem sobie wszystko na płytkach w kuchni, niczym przed jakimś kolejnym biegiem w Nowym Jorku czy innym Chicago. Kurde, pandemia spowodowała, że doszedłem do wniosku, iż brakuje mi nawet rozkładania rzeczy i prób zrobienia idealnego zdjęcia. Wbrew pozorom, perfekcyjne ułożenie ciuchów, żeli i innych przyborów, to nie taka łatwa sprawa. Nic nie może wystawać, wszystko musi być tip top.
Przede wszystkim postanowiłem wziąć ze sobą plecak, w którym zmieściłem prawie litr wody. Dodatkowy bidon z izotonikiem, który zamierzałem schować w krzakach. 4 żele, banan i pół rogala z dżemem miało zagwarantować mi energię, gdyby tej zabrakło na którymś z podbiegów. Z wiadomych względów nie mogłem przecież liczyć na suto zastawione stoły, które pojawiłby się co kilka kilometrów.
Obudziłem się o godz. 6:00. Bieg miałem rozpocząć 1,5 h później. Zjadłem bułkę z dżemem i popiłem ją herbatą. Na dokładkę banan i ani się nie obróciłem, a na zegarze wybiła godz. 8:00.
Zaciągnąłem komin na twarz, po czym zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie:
Moim celem było złamanie 3:30 h. Wiedziałem jednak, że trasa nie należy do najłatwiejszych. Pod bieżnikiem asfaltu będzie jak na lekarstwo. Zamiast tego będzie ziemia, żwir, kamienie i liczne koleiny. Dodatkowo pewien cholerny podbieg, który wyrastał mi przed oczami co kilka kilometrów. No i jakby na to nie patrzeć, 3 dni wcześniej zrobiłem 20 km z narastającym tempem. Ostatni kilometr przebiegłem w czasie 4:01 min. Nogi do świeżych raczej więc nie należały. Mimo wszystko ustawiłem pacemakera na 5:00 min/km i stwierdziłem, co będzie to będzie.
Po 1,5 km, zgodnie z planem, schowałem bidon w krzakach. Tak długo szukałem dogodnego miejsca, że zamiast kilometra w czasie poniżej 5 min, zrobiłem go ostatecznie prawie 30 sekund dłużej. No nic, miałem dosyć czasu, aby je urwać. Rozpocząłem pierwszą z sześciu pętli. Każda z nich prezentowała się następująco.
Na początku miałem romantyczną alejkę z chaszczami, którą dobiegałem w okolicę sporego pola:
Gdzieś w jego połowie kończył się pierwszy z kilku podbiegów. Pojawiała się prosta w dół, a następnie kolejny podbieg.
W oddali widziałem już zabudowania. Okrążałem je prawą stroną. Pod butami w dalszym ciągu miałem ziemię i kamienie.
Wkrótce dobiegłem do pierwszej i jedynej ulicy, która pojawiła się na mojej trasie. Jak doskonale widać na załączonym obrazku, ta prosta oczywiście nie mogła być w dół, tylko w górę. No bo po co?
Na jej końcu skręciłem w prawo. No i na tej prostej, niedaleko prowizorycznego szlabanu, moim oczom ukazał się radiowóz (niestety nie udało mi się go uchwycić na zdjęciu, aby nie prowokować jego kierowcy i pasażera).
Poprawiłem komin, po czym odmówiłem w myślach pacierz na kilka różnych sposób. Dodam, że to był czas, kiedy – trafiając na upierdliwego policjanta – można było liczyć na drobny upominek w postaci mandatu. Chociaż, bazując na oficjalnych komunikatach rządu, treningi z dala od innych ludzi, nie zwiększały ryzyka zachorowania na COVID-19 i były dopuszczalne. Adrenalina zrobiła jednak swoje. Poczułem się jak kilka dni wcześniej, gdy – czekając ponad 40 min w kolejce – wreszcie udało mi się wejść do Lidla.
Pan policjant tylko na mnie spojrzał, po czym zaczął szkicować coś w swoim notatniku. Tak się złożyło, że na tej pętli mijałem go jeszcze 3-krotnie. Za każdym razem serce waliło jako szalone <3
Na końcu tej prostej pojawiło się rozwidlenie. Teraz – i za każdym razem – skręciłem w lewo. Żwiru było co niemiara.
Długą prostą dotarłem w pobliże stawu. Za każdym razem mocno się w niego wpatrywałem, aby odwrócić wzrok od podbiegu, który czekał mnie kilka chwil później.
Wiedziałem, że po 30-stym km może mi dać ostro w kość. Postanowiłem jednak, że choćbym miał to zrobić w kuckach i tyłem – wbiegnę na niego za każdym razem. Jak trzeba będzie, to zrobię nawet koci grzbiet. Do marszu nie przejdę natomiast ani na sekundę.
Zaraz na szczycie zwalniałem, aby uspokoić swoje tętno. Wkrótce zaczęły się koleiny, wgłębienia i pagórki, na których łatwo było o niechciany siad płotkarski.
Na zdjęciach nie wygląda to tak źle, jak w rzeczywistości. Już z kilkunastu metrów musiałem obmyślić plan z cyklu: „Gdzie teraz postawić stopę, aby jej sobie nie zwichnąć?”. Teraz obie półkule pracowały bez najmniejszych problemów. Ale w okolicy 37 km? Wtedy może być z tym spory kłopot.
Jeden komentarz
Cześć. Super wpis, czytałem z przejęciem niczym książkę „Dżurkera”. Z tym ostatnim to nie przesadzaj: „Kiedyś ukończę ostatni trening, a na tej stronie pojawi się ostatni wpis.” Raczej bieganie czeka nas do śmierci 🙂 Też mnie czasem ponosi, ale na razie jeszcze mniejsze dystanse. Prawdą jest, że na innej niż asfalt / beton nawierzchni biega się… inaczej. Może to „stukanie” o twardą nawierzchnię tak męczy cały organizm – nie wiem, może ktoś robił już jakieś badania. Z jednej strony biegniemy wolniej, bo nie do końca równa nawierzchnia, a z drugiej – jakoś lżej. Dziś biegałem w Niepołomicach w Puszczy i też nie czułem kilometrów. Bieg po lesie też ma magię w sobie. Najchętniej już jutro bym tam wrócił. Gratulacje super biegu i świetnego czasu. Pozdro, Paweł