Na końcu kolein pojawiał się fotel, który wyznaczał 2 drogi. Pierwsza – na wprost – była krótsza i łatwiejsza. Druga skręcała przez fotelem w lewo. Nie dość, że była dłuższa, to oczywiście znowu prowadziła pod górkę.
Przy pierwszej pętli wybrałem bramkę nr 2 i tak już zostało do samego końca.
Na końcu podbiegu był zakręt w prawo, a potem długa kręta i tym sposobem kończyłem każdą pętlę.
W trakcie tej pierwszej średnie tempo wyniosło w okolicy 5:00 min/km. Kondycyjnie czułem się rewelacyjnie, choć raczej nie mogło być inaczej. W nogach miałem dopiero 8 km. Co jakiś czas spoglądałem na tętno i sprawdzałem czy jest w normie. Postanowiłem też systematycznie się nawadniać. Robiłem kilka łyków co 1-2 km. Z minuty na minutę było niestety coraz cieplej.
Druga i pętla minęła bez najmniejszych problemów. Mijałem te wszystkie podbiegi, w bieżniku zbierałem żwir i radośnie machałem panom policjantom. Gdy kończyłem trzecią pętlę, to wziąłem pierwszy żel. Wpadłem też na pomysł, że może warto byłoby zrobić kilka zdjęć do tej relacji? No i dzięki kilkudziesięciu zdjęciom, kolejna pętla wyglądała w ten sposób:
Niezamierzony wypadek przy pracy nastąpił na nieszczęsnym 22 km. To właśnie wtedy Fenix 5 Plus postanowił się zrestartować (!).
Krążyłem więc po parkingu i ruszyłem dalej dopiero wtedy, gdy się z powrotem włączył. Mimo wszystko, do ww. kilometra dodał mi ponad 1 minutę. No i zepsuł mi statystykę na Endomondo. Nigdy mu tego nie wybaczę. Nie w trakcie treningu o takiej wadze :/
Drugi żel wziąłem w okolicy 30-ego km. O dziwo sił miałem całkiem sporo. Choć w nogach miałem już kilkadziesiąt podbiegów, wcale tego nie czułem. Nieuchronnie zbliżała się ostatnia dycha. Ta, która na maratonie zazwyczaj boli najbardziej.
No i wiecie co? To chyba właśnie wtedy wpadłem na pomysł, że może spróbuję przebiec dodatkowe 8 km? Tak, aby pięknie dobić do 50 km i zrobić pierwsze ultra w swoim życiu.
Aby tego dokonać, na 32 km zjadłem banana, a chwilę później pół rogala z dżemem. Wypiłem kilka łyków izotonika i rozpocząłem kolejną pętlę. Już wtedy wiedziałem, że zamiast sześciu, będę musiał zrobić jeszcze jedną bonusową.
Ostatecznie tak bardzo bałem się tej dychy, a proszę zobaczyć jak mi ładnie wyszła:
Zaraz po minięciu wirtualnej maty z pomiarem czasu na 42 km i 195 m. Zrobiłem to w czasie w 3:31;00. Chwilę po tym, nagrałem taki oto film, który transmitowałem na żywo:
Nie pozostało mi nic innego, jak zrobić to, o czym w nim powiedziałem. Wziąłem kolejny łyk wody i rozpocząłem ostatnią pętlę.
Piłem coraz więcej i częściej. Zostało mi 8 km, ale niestety nie na prostej, asfaltowej drodze. Przede mną czekały kolejne podbiegi. Paradoksalnie bez nich może nie szło by mi tak dobrze. Każda pętla była równie wymagająca, co ciekawa. Nie nużyła mnie. Nie miałem chwili, w których głowa zaczęłaby mi płatać figle i pojawiałyby się w niej głosy pokroju: „Daj sobie spokój! Wystarczy Ci te 42 km! Po cholerę więcej?”.
Biegłem już ponad 43 km, a kryzysu jak nie było, tak nie ma. Nie żebym na niego czekał. Po prostu byłem ciekawy jak to się wszystko dalej potoczy. Skończyłem ostatnią pętlę i zacząłem zmierzać w kierunku mieszkania. Nogi cały czas ładnie podawały tempo. Co prawda czułem się zmęczony, ale wszystko mieściło się w granicach przyzwoitości. Nie sądziłem, że po takim dystansie będę się tak dobrze trzymał.
No i tutaj wyszło to, co chyba miało prawo się udać. Ładnie biegałem w styczniu (270 km), lutym (243 km) i marcu (307 km). Postawiłem na długie treningi (25-30 km), które dobrze przygotowały mnie na bieg na dystansie 50 km. Moje ograniczenie mogło się więc pojawić jedynie w głowie. Okazało się, że organizm do dystansu ultra, był już dawno przygotowany.
No i dokładnie po 4 godz. 9 min. i 18 s. zameldowałem się w miejscu, z którego wyruszyłem. Coś, co jeszcze jakiś czas temu wydawało się być niewykonalne, nagle okazało się być w moim zasięgu. To był trening z cyklu: „Oszukać Przeznaczenie 9”. Wyszedłem jako maratończyk, a wróciłem jako początkujący ultras. Byłem z siebie niesamowicie zadowolony i absolutnie miałem do tego prawo.
Tak przedstawia się garść statystyk:
Najbardziej dumny jestem z tego wykresu. W życiu się o to nie podejrzewałem, że z 50 km średnia wyjdzie 5:00 min/km!
W ramach ciekawostki: zważyłem się przed biegiem i tuż po jego zakończeniu. Po 50 km byłem lżejszy o całe 3 kg. Wiadomo, że w większości był to ubytek związany wypoceniem wody, niż ze spaleniem tłuszczu. A szkoda, miałbym mniej do roboty przez wakacjami.
Jak się czułem po biegu?
Na drugie piętro wszedłem jak gdyby nigdy nic. Umyłem się, zjadłem obiad i wyszliśmy jeszcze rodzinnie na długi spacer. Tego dnia zrobiłem ponad 50 000 kroków. Z racji tego Garmin postanowił ofiarować mi poniższą odznakę:
Jeżeli chodzi o mięśnie było lepiej niż się spodziewałem. Szczerze, to bałem się skurczy, które zazwyczaj nawiedzały mnie pod koniec większości maratonów. Tutaj miałem jeszcze dłuższy dystans, a nic złego mnie nie spotkało. O dziwo najbardziej zmęczony byłem w okolicy klatki piersiowej. Przez te 50 km musiała się nieźle napracować.
Wody i jedzenia miałem nawet w nadmiarze. Z 4 żeli zjadłem tylko 2. Banan i pół rogala w zupełności mi wystarczyły. Plecak sprawdził się więc w 100%. Bez niego raczej nie dałbym rady.
Czy było warto szaleć tak?
Jak najbardziej! W sierpniu, wraz z Tomaszem, zamierzamy pokonać dystans 115 km. Po tych 50-ciu km jeszcze bardziej jestem pewny tego, że powinno nam się to udać. Skoro 50 km jestem w stanie pobiec w średnim tempie 5:00 min/km, to nieco wolniej, powinienem śmiało pokonać 115 km. Tym bardziej, że w ich trakcie zapewne zrobimy sobie kilka przerw. Z nikim nie będziemy się przecież ścigać.
To zabrzmi niezwykle patetycznie, ale wiele ograniczeń siedzi w naszych głowach. Jesteśmy przekonani, że kolejny kamień milowy jest jeszcze daleko przed nami. Tamtego przedpołudnia postanowiłem z gracją go przekroczyć. Gdybym czuł się źle, to bez problemu skończyłbym na 42 km. Czułem się rewelacyjnie, więc grzechem byłoby z tego nie skorzystać.
Gdy piszę ten tekst, to nie wiadomo jak – pod względem organizacji biegów – będzie wyglądała druga połowa roku. Może coś się ruszy, a może niekoniecznie. Ci, którzy biegają tylko i wyłącznie dla medali, mają teraz zapewne spory problem. Ci, którzy robią to dla siebie, dla swojego zdrowia (psychicznego i fizycznego) – jakoś sobie poradzą. Już od dłuższego czasu zaliczam się do tej drugiej grupy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nic nie trwa wiecznie. Kiedyś ukończę ostatni trening, a na tej stronie pojawi się ostatni wpis.
Do tego czasu zamierzam jednak czerpać z biegania pełnymi garściami.
Mam nadzieję, że przede mną jeszcze niejedna przygoda.
I kolejny kamień milowy do zdobycia.
Jeden komentarz
Cześć. Super wpis, czytałem z przejęciem niczym książkę „Dżurkera”. Z tym ostatnim to nie przesadzaj: „Kiedyś ukończę ostatni trening, a na tej stronie pojawi się ostatni wpis.” Raczej bieganie czeka nas do śmierci 🙂 Też mnie czasem ponosi, ale na razie jeszcze mniejsze dystanse. Prawdą jest, że na innej niż asfalt / beton nawierzchni biega się… inaczej. Może to „stukanie” o twardą nawierzchnię tak męczy cały organizm – nie wiem, może ktoś robił już jakieś badania. Z jednej strony biegniemy wolniej, bo nie do końca równa nawierzchnia, a z drugiej – jakoś lżej. Dziś biegałem w Niepołomicach w Puszczy i też nie czułem kilometrów. Bieg po lesie też ma magię w sobie. Najchętniej już jutro bym tam wrócił. Gratulacje super biegu i świetnego czasu. Pozdro, Paweł