Wkrótce zacząłem dyszeć jak stary parowóz/stado dzików/jeleń w trakcie rui* (* – niepotrzebne skreślić). Chwytałem tlen, jak ryba wyciągnięta z wody. Wzdłuż alejki niespiesznie poruszali się spacerowicze. Nawet nie musiałem ich prosić o zejście z drogi. Słysząc mnie z oddali, całymi familiami od razu uciekali w zarośla.
Drugi kilometr i czas 3:32 min.
W mojej głowie krążyło jedno pytanie: „Gdzie jest ta cholerna nawrotka?!?”. Wydawało mi się, że biegnę już co najmniej od czwartku, a tu jej ani widu, ani słychu.
Jest! Pojawiła się!
No to zwolniłem z 16 km/h do zera. Okrążyłem słupek lewą stroną i byłem w połowie drogi. Do mety zostało mi „jedyne” dwa i pół kilometra. W dalszym ciągu nie wiedziałem jak to się skończy. Czy przypadkiem gdzieś zaraz nie spuchnę i nie osunę się do pobliskiego zbiornika. Ze zmęczenia jeszcze częściej mrużyłem oczy. Od kilkuset metrów mało co widziałem i mało co do mnie docierało.
Garmin oznajmił, że minąłem wirtualne oznaczenie 3000 metrów. Spojrzałem na wynik, a tam: 3:37 min.
Kilka sekund wolniej, niż ostatni. W dalszym ciągu miałem jednak spory zapas z pierwszego kilometra. Wiedziałem, że biegnę na czas poniżej znacznie poniżej 19 minut. Pytanie: o ile uda mi się ten czas poprawić?
W okolicy 3-go kilometra Tomasz Waszkiewicz zrobił mi poniższe zdjęcie:
Czego tam nie ma! Jest ból, cierpienie i powykrzywiany aparat gębowy. Czy można lepiej spędzić niedzielne przedpołudnie? Śmiem w to wątpić.
Walka trwała w najlepsze. W myślach odliczałem metry do końca tej gehenny. Coraz ciężej mi się oddychało. Nogi miały jeszcze sporo pary, ale płuca niestety za nimi nie nadążały. Z lewej strony dostrzegłem charakterystyczny zarys bramy startowej i parasole, gdzie wkrótce miałem finiszować. Co ja bym dał, żeby się tam ponownie pojawić.
Wskoczył czwarty kilometr. Było to najwolniejsze 1000 metrów tego dnia. Pokonałem go w czasie 3:42 min. To i tak lepiej, niż ostatnio. W 2017 r. kilometr z numerem cztery trwał 4:06 min, a 2 lata później – 3:58 min.
Do mety i Magdy z balonem, pozostało naprawdę niewiele.
W tamtym momencie czułem się już gorzej, niż źle. Od kilku lat nie trenuję żadnych szybkich jednostek. Skupiam się tylko i wyłącznie na wytrzymałości i długich wybieganiach. Ciężko znoszę tempo w okolicy 3:40 min/km, a szczególnie jeżeli trwa ono już którąś z kolei minutę. Postanowiłem na sekundę zwolnić i wziąć łyk wody. Cholernie chciało mi się pić. Czułem się, jakby mi ktoś do ust wsypał pół Sahary.
Przeszedłem do szybkiego marszu. Napiłem się, na kilka sekund zwolniłem oddech, po czym od razu wróciłem do starego dobrego HR Max. Nie biegłem z czujnikem tętna, ale domyślam się, że od kilku minut, moje tętno przekraczało 200 uderzeń na minutę.
Ostatni zakręt i ostatnia prosta:
Niewiele pamiętam z tego fragmentu trasy. Resztką sił zerknąłem na Garmina. Ku zdziwieniu na początku w dalszym ciągu miałem liczbę „17”. Moje szczęście widać na poniższym zdjęciu:
Nie wiem jak to zrobiłem, ale jeszcze mocniej przyspieszyłem. Ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonałem w tempie 3:15 min/km.
Przebiegłem metę, wyłączyłem Garmina i tak jak stałem, tak padłem na kolana. Przed dłuższy czas nie mogłem opanować oddechu. Sapałem jak jeszcze nigdy wcześniej.
Nagle do moich uszu dotarło pytanie Magdy „Tato, co Ci się stało?”.
Odpowiedziałem, że nic takiego. To po prostu nowa życiówka.
Po chwili padły dwa bonusowe pytania: „Co tak długo?!?” i „Idziemy na lody?”. Co najlepsze – ja tych pytań w ogóle nie słyszałem. Powiedziała mi o nich Ewelina. Pytałem się jej nawet czy mi kibicowały. Krzyczały w niebogłosy, ale ja ich w ogóle nie słyszałem. Zmęczenie wzięło górę.
Magda poszła po medal i zawiesiła mi go na szyi.
Proszę Państwa! Stało się! Po 7 latach poprawiłem swoją życiówkę na dystansie 5 kilometrów.
No i w jakim stylu!!!
Byłem z siebie niezwykle zadowolony. Ba! W dalszym ciągu jestem! Na starcie sądziłem, że może uda się złamać 19 minut. W życiu bym się nie posądzał, że przy okazji uda się zejść poniżej 18 minut. Tempo 3:33 min/km przez całe 5 000 metrów? Przecież to mało prawdopodobne! Szczególnie nie po tym, że jeszcze kilka dni wcześniej ledwo korzystałem z prawej stopy, a szybkie jednostki biegałem jakieś kilka miesięcy temu i to jeszcze w granicy kilku sztuk.
Nie pamiętam kiedy tak cierpiałem w trakcie biegu. Kiedy tak mocno walczyłem z głową i ciałem, skupiając się przy tym na każdym pojedynczym oddechu. Z daleka wypatrywałem przeszkód, po czym z powrotem zamykałem oczy chcąc to wszystko przeczekać. Ileż ja razy wizualizowałem sobie moment przekraczania mety! Kołcz Majk, bądź inny Brajan, byłby ze mnie niezwykle dumny. Najważniejsze jest to, że cały ten trud nie poszedł na marne. Gdyby teraz się nie udało, to wynik 19:03 min widniałby na mojej stronie jeszcze przez wiele kolejnych miesięcy.
Fajnie, że pogoda dopisała. Na szczęście nie było tak gorąco i duszno, jak na poprzednich biegach. Chmury szczelnie przykrywały niebo i w zasadzie w każdej chwili mogły się pojawić opady. Kilkanaście stopni więcej i ta relacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
Na rewersie medalu jest wyryta sentencja: „Zużywaj się, nie rdzewiej!”. Jak tak się teraz zastanawiam, to jest chyba właśnie moje motto, które od kilku lat wdrażam w życie.
Nigdy bym się nie posądzał o to, że 3 lata przed czterdziestką, będę pokonywał 5 kilometrów w średnim tempie 3:34 min/km.
Są rzeczy, które się filozofom nie śniły.
Moja nowa życiówka na 5000 metrów, jest dla mnie jedną z nich.
3 komentarze
Jeszcze raz gratuluję!
A opis biegu – petarda!!!
Dzięki! 🙂
Super. Brawo!