Dwa zakręty w lewo i byłem w połowie Jeziora. Przede mną znajdował się wodopój. Postanowiłem przejść do bardzo szybkiego marszu, aby wziąć żel i dobrze go popić. Jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Po chwili wróciłem do gry rozpędzając się do tempa poniżej 4:00 min/km.
12 km – 3:59 min.
13 km – 3:55 min.
Nadszedł 14-sty kilometr i pojawiła się pierwsza czwórka. Trwał on całe 4 minuty i 1 sekundę. Nie ważne, że to była tylko sekunda. Chodziło bardziej o to, że tempo wyraźnie siadło. A Jezioro Paprocańskie trwa po lewej w najlepsze i wcale nie chce się skończyć. Coś w tym roku trwało zaskakująco długo.
Dotarłem wreszcie do placu zabaw. Niestety zwiastował on jeden z bardziej upierdliwych podbiegów na jakie stać ten półmaraton:
Może nie wygląda on jakoś tragicznie, ale uwierzcie mi na słowo, że tam to potrafi przytkać nawet tych, których na trasie nie przytyka.
Zakręt w prawo, a następnie w lewo, no i jeszcze kilkaset metrów podbiegu. Dopiero na szczycie ulicy Sikorskiego dostrzegłem przepiękny zbieg na sam dół. Nogi miałem już jednak fantastycznie ubite, a wysokie tętno wyciągnęło ze mnie prawie całą moc.
15 km – 4:06 min.
16 km – 3:54 min.
Zaraz za minięciem oznaczenia 16-ego kilometra, skręciliśmy w Armii Krajowej. W kadrze wyrósł mi ogromny podbieg. Wiedziałem, że to będzie moment, w którym ten półmaraton zaboli mnie najbardziej. Zacisnąłem zęby, skróciłem krok i jakoś się na niego wdrapałem.
To właśnie w tym miejscu wykonano mi poniższe zdjęcie, które zostało niestety w pełni zanonimizowane. Nie widać tam ani walki, ani bólu. Zamiast tego jest kawałek uda i mojej firmowej koszulki:
Dobiegliśmy do ronda – jednego z wielu, które tego dnia bezczelnie zablokowaliśmy. Co pod górę to i w dół, ale niestety nie na długo. Ponownie musieliśmy się zmierzyć z podbiegiem i nie zgadniecie! Znowu czekało na nas rondo!
17 km i czas 4:06.
Szybciej to już niestety było.
Jakieś 400 metrów później skręciliśmy w lewo i znowu mieliśmy przed sobą podbieg. 18-sty km był moim najwolniejszym kilometrem tego przedpołudnia. Trwał 4 minuty i 7 sekund.
To chyba właśnie w tamtej okolicy Agnieszka po raz kolejny mnie wypatrzyła i znowu mocno zaczęła mnie dopingować. Tak, abym nie myślał o zmęczeniu, a wielkim finale. Wszak do mety były nieco ponad 3 kilometry:
Za kolejnym zakrętem pojawił się fragment, który niesamowicie mi się spodobał. Wbiegaliśmy właśnie do Parku Solidarności. Byłem tam pierwszy raz w życiu, ale już mnie kupił. Może to dlatego, że nagle skończyły się ronda, było jakoś tak szeroko, przed nami był kolejny punkt kibicowania. Ba! Mało tego! Droga prowadziła w dół!
Spojrzałem to na lewo, to na prawo i głośno podziękowałem za doping.
Niespodziewanie dla mnie z Parku Solidarności trafiliśmy nagle do Parku Północnego. Naszym celem było teraz okrążyć niewielki staw. Cytując klasyka: „Nie byłem już tak świeży w kroku” jak jeszcze kilka kilometrów wcześniej. Tempo oscylowało w okolicy 4 min/km.
Robiłem co mogłem, ale systematycznie zostawałem wyprzedzany przez kolejnych biegaczy. Nie było ich wielu, bo łącznie od 10-ego kilometra może z siedmiu-ośmiu, ale przy takim tempie jest to zauważalne.
19 km – 3:56 min.
20 km – 4:01 min.
Do mety nieco ponad kilometr, to wypadałoby przyspieszyć. Co nie?
Włączyłem resztki nitro. Nie wiem skąd je miałem i gdzie się zapodziały, ale to nie istotne. Ważne, że gdzieś tam były i mogłem z nich skorzystać. Krótka prosta, a następnie ostry skręt na bieżnię.
No i jeszcze przed tym zakrętem poczułem za plecami oddech zawodnika. Odbiłem w lewo i dałem mu znak prawą dłonią, że robię mu miejsce, aby mógł mnie wyprzedzić. Ja nie walczyłem o życiówkę, a on chyba tak. Jeżeli mogłem mu jakoś pomóc, a nie utrudnić, to czemu nie?
Pomknął przed siebie, a ja zaraz za nim.
Flaga z oznaczeniem 21-ego kilometra i czas 3:39 min.
Zacząłem okrążać bieżnię lewą stronę. W zasięgu wzroku miałem już i zegar i metę. Widziałem w oddali, że właśnie minęła 1 godzina i 20 minuta biegu. O łamaniu 1:20 h mogłem już tylko pomarzyć.
Na ostatniej prostej poczułem, że kolejny zawodnik zabiera się za finisz i chce mnie wyprzedzić. Postanowiłem, że temu to już nie podaruję. Spojrzałem mu w oczy i pięknie odparłem atak przyspieszając do tempa 3:20 min/km.
Minąłem metę, po czym upadłem na kolana łapiąc oddech.
Mój układ krwionośny wreszcie mógł odpocząć i przejść z trybu: „Co Ty mi właśnie orpier*oliłeś!?!?”, do trybu: „Idę odpocząć, a Ty się wal na ten głupi ryj!”.
Odebrałem medal po czym porozmawiałem chwilę ze znajomymi.
Z oddali dostrzegłem Magdę i Ewelinę. Od razu do nich podbiegłem. Okazało się, że nieźle zmarzły.
Skoczyliśmy więc na gorącą herbatę, a później od razu do auta i do domu.
Jak oceniam półmaraton?
Będę nudny, ale znowu muszę to napisać: Tyski Półmaraton to jeden z lepiej zorganizowanych półmaratonów w Polsce. Serio! Klimat biegu jest nie do podrobienia. Wolontariusze niezwykle pomocni, a trasa była nieziemsko dobrze oznaczona. Każdy kilometr wchodził jak w zegarku. Domyślam się, że zablokowanie całego miasta wymagało tysiąca zgód i nie było łatwe, więc tym bardziej kłaniam się w pas do samej podłogi, a nawet niżej – poniżej poziomu morza.
Kibice znowu dali radę. Co prawda nie zakryli szczelnie całej trasy, ale tam gdzie byli, dopingowali całym swoim sercem. Była starsza pani z garnkiem i tłuczkiem, była rodzina z ogromnym boomboxem na balkonie. Było czuć ich moc i siłę. To że byli tam dla nas.
O piątkach mocy w strefach kibicach nawet nie wspominam, bo zabrakło by mi tutaj miejsca. Podsumuję to tak: było genialnie! Zresztą jak zawsze.
Jak oceniam swój występ?
To co teraz napiszę, jeszcze kilka lat temu traktowałbym w kategoriach żartu. Takiego z wąsem i brodą. Także w okolicy bikini. Na metę wbiegłem z czasem 1:20:13, a to był przecież tylko start kontrolny przed jesiennym maratonem. Przecież jeszcze kilka lat temu dałbym się pokroić za taki wynik i traktowałbym go jako największą świętość, a nie coś, co ma być jedynie punktem odniesienia w ramach treningu do biegu docelowego. Kurde, gdzie to moje bieganie zawędrowało, to ja nie mogę. Szczególnie, że powtórzę to jako jakąś mantrę – ja od 2016 roku trenuję tylko 3 razu w tygodniu. Nie mniej, nie więcej.
Sam dotarłem do wyników na poziomie 1:20 h na połówce, 3:08 h w maratonie i 17:51 min na piątkę. Od grudnia jestem pod skrzydłami Dawida Malina. Dzięki jego rozpisce złamałem 3 h z blisko 3 minutowym zapasem, a połówkę pokonałem z wynikiem 1:19:33.
Jak nie spróbuję, to się nie dowiem.