Niedaleko 19-ego kilometra skręciliśmy ostro w prawo i trafiłem na jeden z ciekawszych fragmentów całej trasy – wąskiej dróżki wśród drzew:
Wreszcie było trochę cienia, z którego wcale nie chciało mi się wychodzić:
Trafiłem na pole, a za nim na dalszą część ścieżki:
Czułem się tam jak w jakimś Hobbitonie. Po kilkudziesięciu metrach wyłoniła się Dorotka:
Rozpocząłem mozolny etap wdrapywania się na jej szczyt. Łatwo nie było. W większości ww. podbieg pokonałem szybkim marszem. Gdy dotarłem do linii drzew, okazało się, że nawet i szybki marsz może się okazać zbyt dużym obciążeniem.
Po dłuższej chwili zostawiłem za sobą kościół i pognałem w dół.
Trafiłem tam na zjawiskowy punkt odżywczy. Było tam wszystko, czego dusza zapragnie: jadło, picie i dobra muzyka. Brakowało chyba tylko papieskich kremówek.
Było tam tak fajnie, że a żal było ich opuszczać. No, ale nadszedł czas pożegnania. Jako, że teraz poruszaliśmy się w dół, rozpędziłem się do tempa 4:30 min/km!
Niestety znowu zacząłem się źle czuć. Jedzenie i picie przychodziło mi z wielkim trudem, a gdy już ta sztuka udała mi się choć połowicznie, zabierałem się za arię stworzoną z odbić i beków. Nic, co ludzkie nie jest mi obce, ale do cholery – bez przesady!
Do tej pory w kadrze miałem wiele bardziej, bądź mniej upierdliwych podbiegów, ale te dwa kolejne po raz kolejny powaliły mnie na łopatki.
Pierwszy z nich pojawił się na 23-stym km trasy:
A drugi o kryptonimie „Piekło Maliny” – dokładnie kilometr dalej;
O biegu można było tam zapomnieć. To było po prostu niewykonalne.
Jedyny plus tego podbiegu był taki, że do mety mieliśmy już tylko (albo aż) 6 kilometrów. No i pojawił się zbieg. Chwilo trwaj!
Co z tego, skoro kolejne 2,5 km to był nieustanny podbieg? 😉
Ostatnie 4 kilometry składały się z licznych podbiegów i zbiegów. Ten fragment naprawdę dał mi popalić. Niby już za chwilę, już za minutę ta gehenna się skończy, a tutaj przed oczami pojawiało się takie coś:
Przed każdym takim podbiegłem bałem się tego, co mnie spotka zaraz po nim. Czy kolejny podbieg będzie jeszcze potężniejszy? Czy wreszcie będę mógł chwilę odpocząć truchtając po w miarę równej drodze? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi.
Pamiętam, że w niedługim czasie po minięciu 30-ego kilometra, skręciłem ostro w lewo. Gdyby nie panie, które stały za ogrodzeniem, prawdopodobnie do dzisiaj biegłbym w dół. Widząc, że zbaczam z trasy z bananem na gębie, że wreszcie mogę się rozpędzić, krzyknęły do mnie: „Panie! Pan skręci w prawo!”.
Spoglądam w prawo, a tam wiecie co? Kolejny podbieg xD
Bo jakże by inaczej.
Wtedy bolało mnie już zupełnie wszystko, a tętno dobijało do 180 unm. Do mety odliczałem nie metry, a centymetry sześcienne.
Spojrzałem na Garmina i doszedłem do wniosku, że zrobię co w mojej mocy, aby złamać 3:30 h. Była spora szansa na to, aby zrobić z to z kilkuminutowym zapasem.
Znowu było z górki, więc włączyłem nitro i pognałem przed siebie.
Przebiegłem przez drogę, a następnie skręciłem w lewo:
Do upragnionego finiszu dzieliło mnie już kilkadziesiąt sekund.
W oddali dostrzegłem Magdę, która krzyknęła do mnie i mocno chwyciła mnie za rękę. W taki sposób pokonaliśmy ostatnie metry.
Zaraz za metą wykonano nam jedno z ładniejszych zdjęć z biegów:
Sorry za Caps Locka, ale byłem po prostu WYKOŃCZONY. Serio!
Ostatecznie zająłem 21 miejsce w klasyfikacji OPEN i 12 w klasyfikacji wiekowej. Mogło być lepiej, ale stało by się to… gdybym trenował. A nie robię tego od dłuższego czasu. Wyżej tyłka nie podskoczę.
Jak oceniam organizację?
Ponownie na mocną szóstkę! Organizator po raz kolejny stworzył znakomity bieg, w którym chce się ponownie wystartować. Ba! To nie tylko jeden bieg, a cały cykl począwszy od Rogocrossa, a skończywszy na Ultra maratonie.
Po biegu zabrałem się za posiłek, a także bezalkoholowe piwo. Przez długi czas rozmawiałem z przyjaciółmi. Było genialnie.
Jak oceniam swój występ?
No cóż, podobnie jak w zeszłym roku, tak i w tym musiałem odchorować godzinę startu. Dla mnie 15:00 to czas na obiad, a nie start na dystansie 32 km na trasie, na której aż roi się od podbiegów. Chciałem się dobrze przygotować jedząc pesto o godzinie 11:00, ale chyba to był błąd, bo czułem je przez większość trasy.
Będąc na trasie wróciłem myślami do czasów, kiedy trenowałem pod skrzydłami Dawida Maliny. To był 2022 rok, a mnie udawał się dosłownie każdy bieg. Od kiedy ponownie biegam sam dla siebie 3 razy w tygodniu, po 20 km, jakość zeszła niestety na drugi plan. No i to wszystko było widać na trasie Dorotki. Brakowało mi siły i wytrzymałości. Bynajmniej teraz nie narzekam, a po prostu głośno to akcentuję.
Jednego jestem pewny – w przyszłym roku ponownie wracam do Rogoźnika.
Krem z filtrem już mam przygotowany.