W okolicy wejścia do ZOO Garmin oznajmił, że 3-ci kilometr trwał 3:34 min. Choć na razie wszystko układało się po mojej myśli, to wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną. Po minięciu ww. bramy dotarliśmy na spore wniesienie. Spore w kontekście tempa w okolicy 3:35 min/km. Gdybym biegł tam w tempie 5:40 min/km, to nawet bym tego podbiegu nie zauważył.
4-ty km i czas 3:36 min.
Tragedii wtedy jeszcze nie było.
W międzyczasie znalazłem sobie zgraną grupę biegaczy. Pamiętam, że spojrzałem na jednego z nich i powiedziałem mu, że moje tętno właśnie dobija do 195 unm. Spojrzał na mnie i oznajmił, że jego wynosi obecnie 186 unm. Powiedziałem mu, że w tym tempie raczej nie pogadamy. Życzyliśmy sobie udanego biegu, po czym wróciliśmy do tego, co wtedy wychodziło nam najlepiej – łykania powietrza jak ryba wyciągnięta z przerębla. Choć robiłem co mogłem, to nie byłem w stanie nasycić się tlenem. Czułem, że ciągle mam go za mało.
Wspomniałem o wysokim tętnie? Nie wiem czy to już czas, aby poświęcić mu chwilę, ale chyba tak. Po dotarciu na wniesienie koło ZOO moje tętno dobiło do… 199 unm. Mało tego – tak już zostało, przez kolejne metry.
Skręciliśmy dwukrotnie w lewo i z powrotem dotarliśmy do Alei Generała Józefa Ziętka. Rozpoczęliśmy drugą pętlę. Kilkaset metrów później wydarzyło się coś, na co kompletnie nie byłem przygotowany. Pasek z Garmina, który dzielnie mierzył mi tętno, nagle postanowił się rozpiąć. Było to dokładnie na chwilę przed punktem z wodą.
Pamiętam, że przeszedłem do szybkiego marszu, a później uważając na to, aby nie przeszkodzić szybszym zawodnikom, wróciłem do biegu popijając wodę. To nie był niestety pierwszy raz, kiedy musiałem na chwilę przejść do marszu.
5-ty km i czas 3:45 min. Pierwsza piątką pękła w 18:04.
Do końca tej gehenny została dokładnie połowa trasy.
Każdy kolejny kilometr wydawał się nie mieć końca. Moje serce już od kilkunastu minut chciało się ewakuować z klatki piersiowej. Wszystkiemu winne wysokie było tętno, które od dobrych kilkunastu minut, utrzymywało się na stabilnych 196 unm.
6 km – 3:51
7 km – 3:55
Widać jak na dłoni, że tempo systematycznie spadało. Mocno wpłynęło na to ukształtowanie terenu. Przed oznaczeniem 7-ego kilometra musieliśmy pokonać niewielkie wzniesienie koło Legendii. W życiu wdrapałem się na nie już kilkaset razy (jak nie tysięcy), ale jeszcze nigdy przedtem nie czułem go tak mocno.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Po dwóch zakrętach z powrotem zawitaliśmy aleję Fali. Najbardziej obawiałem się fragmentu, który miał się wydarzyć za niecały kilometr. Ponownie mielibyśmy wbiec na górkę koło głównej bramy Zoo. To właśnie tam prześcignął mnie Maciej, który powiedział, że wcale nie musiałem na niego czekać. Fajny zgrywus i dowcipniś! Fajnie, że!
Wbrew ww. podbiegowi 8 km nie był taki tragiczny. Trwał 3:49 min.
Kolejny był jedynie o sekundę wolniejszy.
No i jest!
Po minięciu oznaczenia 9-ego kilometra skręciliśmy w lewo i przed naszymi oczami ukazała się prosta prowadząca do stadionu. Ta prosta miała niestety jeden zasadniczy minus: więcej było pod, niż z górki. Najważniejsze, że meta była tuż tuż.
Tempo spadło chwilami do 4:40 min/km. Nie ukrywam, że w trakcie najgorszej części musiałem po prostu mocno zwolnić. Wiedziałem, że nie ma najmniejszych szans na złamanie 37 min, natomiast wynik poniżej 38 min. powinien być tylko formalnością. W skrócie: przy tętnie dobijającym do 200 unm, nie było sensu się tak dalej katować.
Na końcu wzniesienia pokonaliśmy rondo od prawej strony i jedną z bram, dotarliśmy do tunelu.
Tam to już nogi same niosły.
Tempo wzrosło do 3:06 min/km.
Kilkadziesiąt metrów dalej wreszcie dotarłem do mety, za którą wykonałem piękny przysiad i rozpocząłem powolny proces dochodzenia do siebie.
Sprawdzałem w Garminie, czy nadal żyję.
Odebrałem piękny medal, po czym zapozowałem najpiękniej, jak tylko byłem w stanie (Wannabe IronMat – dzięki za zdjęcie!):


Jednocześnie zająłem 24 miejsce w klasyfikacji OPEN.
Zaraz po przekroczeniu mety wykonano nam pamiątkowe zdjęcie:
Od lewej Rafał, w środku Maciej, a po prawej CEO drogadotokio.pl. Znamy się od wielu lat i przyznam, że choć od jakiegoś czasu starty nie są ważne tak, jak kiedyś, to możliwość spotkania starych znajomych, jest już uber ważna. I po raz kolejny zdałem sobie z tego sprawę.
Jak oceniam swój występ?
Tak szczerze, to jestem mocno zaskoczony, że nawet to jakoś wyszło. Tak, jak wspominałem na początku, od sierpnia 2024 r. biegam w tempie w okolicy 5:40-6:00. Zamiast trenować i walczyć o nowe życiówki, wolę poruszać się o wiele wolniej i zwiedzać.
Moja życiówka z 2022 roku wynosi 36:30 min, ale to był czas, w którym trenowałem z Dawidem Maliną. Nieśmiało myślałem o tym, że może uda się złamać 37 min. Życie mocno ten plan zweryfikowało. Uważam, że przy tym, co robię obecnie, wynik 37:30 to żadna ujma na honorze.
Może, gdyby trasa była bardziej płaska, to mocniej zbliżyłbym się do 37 minut? No, ale nie była, a tętno skutecznie wybiło mi to z głowy. Wiem natomiast jedno – tego dnia dałem z siebie absolutnie wszystko. Klatka piersiowa – od nabierania powietrza – bolała mnie jeszcze przez kolejne kilka dni.
Mocno zacząłem ten 2025 rok.
Zobaczymy co przyniosą kolejne miesiące.
Do następnego!