Close Menu
    Facebook X (Twitter) Instagram
    Facebook Instagram YouTube
    drogadotokio.pl – Blog o bieganiu
    • Relacje
      • Starty
      • Treningi
    • World Marathon Majors
      • Boston Marathon – 2023 i 2024
      • Virgin Money London Marathon – 2019
      • Bank of America Chicago Marathon – 2018 i 2022
      • TCS New York City Marathon – 2017 i 2019
      • Tokyo Marathon – 2015
      • BMW Berlin Marathon – 2013 i 2021
    • RunCzech
    • Testuję
    • Teksty
    • Tablica wyników
    • Więcej info
      • FAQ
      • Media
      • O mnie
      • Współpraca
    drogadotokio.pl – Blog o bieganiu
    Jesteś tutaj:Home»Teksty»Gdzie byłem, gdy mnie nie było? – vol. 2

    Gdzie byłem, gdy mnie nie było? – vol. 2

    0
    By Marek on 22 grudnia 2025 Teksty

    Zapraszam na drugi tekst o tym, gdzie byłem, gdy mnie nie było.

    Pierwszy znajdziecie -> o tutaj.

    6. Repty.

    Jest takie miejsce we wszechświecie co się zowie Górnośląskie Centrum Rehabilitacji „REPTY” (dalej „Repty”). Od zawsze kojarzyło mi się ono z rehabilitacją mężczyzn i kobiet w jesieni ich życia, bądź w pierwszych dniach zimy. Z ośrodkiem, w którym odwiedzasz babcię/dziadka. Przywozisz czekoladę i życzysz szybkiego powrotu do zdrowia. Tulisz ją/go i wracasz do swojego życia. Po latach wracasz tam jako pacjent. Teraz ktoś tobie przywozi Ferero Rosze i mocno tuli. W ten sposób domyka się słynne „Circle of life”, o którym śpiewał Elton John.

    Ze szpitala w Bytomiu wypuszczono mnie na początku lipca. Kilka dni później dowiedziałem się, że znajdzie się dla mnie miejsce na II Oddziale Neurologicznym A. Zapakowałem więc torby, jakbym już nigdy miał nie wrócić do swojego mieszkania i ruszyłem ku przygodzie. Nie wiedząc ile ta przygoda potrwa. Liczyłem na 4-5 tygodni. Okazało się, że wrócę po sześciu.

    Najpierw może zdradzę jak działają Repty i co się w nich robi.

    Zacznę od tego, że są dwie możliwości pobytu. Pierwszy to pobyt dzienny, a więc dojeżdżasz na zabiegi i wracasz do domu. Drugi to pobyt całodobowy, z którego już nie ma ucieczki. Jedyna szansa na uzyskanie przepustki pojawia się wtedy, gdy musisz się pojawić u innego specjalisty. Pech chciał, że ja przez te 6 tygodni nie byłem z nikim umówiony.

    I nikt nie chciał się umówić ze mną.

    Trafiłem na ostatnie, czwarte piętro z pięknym widokiem na drzewa, budynek i kawałek tężni. W pokoju, oprócz mnie, było jeszcze 3 mężczyzn. Czy na całym piętrze byłem najmłodszy? Nie zaprzeczam i jak najbardziej to potwierdzam.

    Konsultacja z lekarzem i szefową fizjoterapii i na drugi dzień otrzymałem kartkę A4, na której wyszczególniono wszystkie zabiegi, na których miałem się pojawić. Były rozpisane na godziny. Przykładowo o godzinie 8:10 miałem prądy tens, a 40 min później rozpoczynałem wodny aerobik. Po każdym zabiegu dany fizjoterapeuta przybijał pieczątkę i składał swój podpis. I tak od poniedziałku do piątku. Tydzień, po tygodniu.

    W życiu zgubiłem się dwa razy. Po raz pierwszy w Tokio, gdy w godzinach szczytu szukałem właściwego wyjścia z najbardziej zatłoczonej stacji metra na świecie (chodzi o Shinjuku – dop. red.). A po raz drugi? Właśnie w Reptach. W trakcie poruszania się po tych długich korytarzach, które wydawały się nie mieć końca.

    Zanim zorientowałem się, jak trafić do sali, w której miałem mieć kolejny zabieg, minęły dwa dni. Za dodatkową opłatą wynająłbym tam psa przewodnika, albo chociaż grupę skautów, bądź harcerzy.

    Śniadanie: 7:40
    Obiad: 12:30
    Kolacja: 17:40

    Najważniejsza była dla mnie rutyna dnia codziennego. Do śniadania udało mi się wyrobić z jednym, bądź dwoma zabiegami. Potem wracałem do pokoju, posilałem się i zbierałem kolejne pieczątki. Od tego momentu ich kolekcjonowanie było moim nowym hobby.

    Od razu po obiedzie udawałem się na spacer. Wszystko odbywało się w specjalnym pasie, który miał mnie ochronić w razie jakiegoś upadku. Komfortu nie było w nim żadnego, ale wołałem chuchać i dmuchać na zimne, niż udawać chojraka, któremu nic nie grozi. Od operacji minęło kilkanaście dni. W dalszym ciągu czułem miejsce, w którym wyciągali resztkę dysku i zabezpieczali miejsce jego oderwania. Nie ukrywam, że to było straszne dziwne uczucie. Ni to ból, ni to kłucie.

    Na początku byłem w stanie poruszać się jedynie w obrębie tężni, która znajdowała się na terenie Rept. Z czasem – dzięki wielogodzinnym ćwiczeniom – mogłem wymykać się nieco dalej. Pod koniec pobytu <niewidoczne_dla_dyrekcji_Rept>zakupy robiłem w Lidlu czy w innym Aldi</niewidoczne_dla_dyrekcji_Rept>. Każde takie wyjście było oddechem normalności, na który czekałem od rana, do samego obiadu.

    No i tek zakupy mocno sobie dozowałem. Po pierwsze, z racji operacji, nie za bardzo mogłem nosić cięższe rzeczy. Po drugie, im mniej kupiłem, tym miałem większy pretekst, aby z powrotem przejść się do sklepu. Może to głupie, ale w te piątki chodziłem między półkami starając się wytracić jak największą ilość czasu.

    Wspomniałem o spacerach. Każdy z nich niesamowicie odświeżał mi głowę. Idąc do sklepu ze słuchawkami na uszach przemierzałem pola, łąki i parki robiąc m.in. takie zdjęcia, jak te z poniższego wpisu:

    Łącznie, w trakcie tych 6 tygodni pokonałem z buta 260 km. Wiem to, bo za każdym razem zgrywałem spacer do Garmin Connect i do Stravy.

    Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów byłem sam ze sobą. Czułem się niczym pomarańczowy chłopek z Google Maps, którego ktoś chwycił kursorem za korpus i wrzucił w jakieś randomowe miejsce. Nagle miałem czas na książki. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio jakąś przeczytałem.

    Ile ja seriali nadrobiłem! No i chyba pierwszy w historii Rept przeszedłem grę na Nintendo Switch 2. Donkey Kong Bananza skutecznie urozmaiciła mi kilkanaście wieczorów.

    Dużo też myślałem. Przeanalizowałem wiele kwestii, na co – w natłoku codziennych obowiązków – najzwyczajniej w świecie brakowało mi czasu. No i ten nadmiar czasu to słowo klucz. W Reptach jest go po prostu w bród. No, ale wróćmy do meritum, bo widzę, że kilkoro z Was zaczęło już ziewać.

    Zaraz po rozmyślaniu nad sensem życia i pracy którą wykonuję, zdecydowanie najwięcej czasu spędzałem na sali ćwiczeń. Każde z ćwiczeń robiłem podwójnie. Stwierdziłem, że pobyt w Reptach wykorzystam w 100%.

    Moim celem było też to, aby jeść tylko to, co tam dostanę. Choć pod ręką miałem dwa automaty ze słodyczami, przez pierwsze 5 tygodni w ogóle po nie nie sięgałem. Po tym, gdy przestałem się ruszać, mój metabolizm – eksuzemła – jebutnął aż miło:

    Później pojawiły się sterydy i pierdyliard innych leków. Wchodząc do Rept ważyłem 72 kg. Dzięki spacerom, ćwiczeniom i odstawieniu cukru, po 6 tygodniach waga – na wyjściu – pokazywała 66,1 kg.

    Wspominałem, że w Reptach królowała raczej starszyzna plemienna. Od tej reguły było jednak kilka wyjątków. Na miejscu poznałem dwóch ziomali, z którymi czasem spotykałem się na spacerze i z którymi kontakt utrzymuję do tej pory. Nasze drogi krzyżowały się także na zabiegach. Wspólnie chodziliśmy m.in. na zajęcia ze strzelania z łuku, które odbywały się w soboty.

    Najgorsze były weekendy. W niedzielę – jeżeli akurat nie przyjeżdżała do mnie Ewelina z Magdą – przez cały dzień marzyłem o poniedziałku. Wtedy mogłem rozpocząć zbieranie pieczątek i cała zabawa zaczynała się od początku.

    I czas znacznie szybciej leciał.

    7. Rehabilitacja i długie L4.

    Wyjście z Rept było dla mnie nie lada wydarzeniem. Jakby na to nie patrzeć, to spędziłem tam prawie cale wakacje 2025 roku. Wracając do domu czułem się, jakbym wrócił z jakiejś dalekiej misji. Nagle mogłem zasnąć w swoim łóżku i skorzystać ze swojej toalety nie obawiając się tego, co (i kogo) w niej zastanę. Zabawne, że człowiek zaczyna doceniać rzeczy, na które do tej pory nie zwracał większego znaczenia.

    Na cito zameldowałem się w BlueBall i zabrałem się za nadganianie ostatnich tygodni rehabiltacji.

    Spotkałem się z Krzysztofem, który już nie raz ratował mi mojego biegowe 4 litery. Doskonale pamiętam to nasze pierwsze spotkanie. Dumny z siebie chciałem mu pokazać jak potrafię stanąć na palcach lewej stopy. Zgiąłem nogę i wspiąłem się na palcach tak na centymetr, dwa.

    Krzysztof powiedział: „Ok, ale spróbuj to zrobić na nodze prostej w kolanie”. Pamiętam, że wyprostowałem ją i starałem się oderwać piętę od podłogi. Nie byłem w stanie tego wykonać. Od operacji minęły 2 miesiące, a ja w dalszym ciągu jestem jakby w punkcie wyjścia.

    Autentycznie zamarłem.

    Krzysztof ułożył mi zestaw ćwiczeń, który wykonuję do tej pory. Powiedział też, żebym umówił się do Szymona. To właśnie z nim rozpocząłem proces dochodzenia do siebie.

    Z Szymonem spotykaliśmy się 2 razy w tygodniu przez blisko 2 miesiące. Była maszyna o nazwie SIS, a także igły, które wkuwał mi w okolice lędźwi, a także w łydkę. Była też Indiba i terapia manualna. Szymon pokazał mi też kilka dodatkowych ćwiczeń, aby wzmocnić core.

    Cały czas bałem się o swój kręgosłup, więc nieśmiało spytałem, czy może mogę wsiąść na rower? Okazało się, że jak najbardziej. Rower to nie moja bajka, ale w tamtym czasie musiała nią być.

    Swoje długie L4 zacząłem wykorzystywać do granic możliwości. Po spacerach i rowerze pojawił się także  basen. Z boku mogło to wyglądać jak próba wyłudzenia świadczeń z ZUSu, ale wbrew pozorom ja tylko wykonywałem zalecenia specjalistów. One były proste jak konstrukcja cepa: najgorsze co mogłem robić, to się zastać. Musiałem się ruszać, gdy tylko miałem taką możliwość. Nawet gdy bolało, a noga nie do końca jeszcze działała.

    Zaopatrzyłem się także w przyrząd do prądów EMS. Ogoliłem nogę w 4 miejscach i od tej pory raziłem się prądem wzmacniając łydkę i licząc na to, że wkrótce z powrotem ożyje.

    Wielokilometrowy, codzienny spacer stał się częścią mojego nowego rytuału. Wiedziałem, że im więcej zrobię, tym może szybciej wrócę do pełnej sprawności.

    Mijały kolejne miesiące, a ja dalej robiłem swoje.
    Choć efekty były raczej z tych mizernych.

    Z L4 do pracy wróciłem po kilku miesiącach. Nie ukrywam, że powrót nie był najłatwiejszy. Nie ukrywam też, że na dwa tygodnie wcześniej miałem pierwsze ataki paniki. Ze strefą komfortu nie miało to wiele wspólnego.

    To była jedna z cięższych rzeczy, której doświadczyłem, a muszę przyznać, że 2025 rok już sam w sobie był uber ciężki. Przeorało mną w cztery strony świata.

    1 2
    kontuzja
    Share. Facebook Twitter Pinterest LinkedIn Tumblr Email

    Więcej podobnych tekstów? Proszę bardzo:

    Gdzie byłem, gdy mnie nie było? – vol. 1

    10. urodziny DrogadoTokio.pl

    Komu potrzebny jest trener?

    Leave A Reply Cancel Reply

    • Polub
    • Obserwuj
    Facebook
    Comments Box SVG iconsUsed for the like, share, comment, and reaction icons
    Marek - drogadotokio.pl
    3 dni temu
    Marek - drogadotokio.pl

    20 km i kierunek Lipiny <3

    A to oznacza jedno: biegowe wycieczki, po najbardziej reprezentacyjnych miejscach na śląsku, wróciły na pełnej (wy wiecie co).

    Brakowało mi tego tak, że ho ho.

    Dzień dobry! 🎩
    ... Więcej...Mniej...

    20 km i kierunek Lipiny Image attachmentImage attachment+Image attachment
    Zobacz na FB
    · Podziel się
    Share on Facebook Share on Twitter Share on Linked In Share by Email
    View Comments
    • Likes: 19
    • Shares: 0
    • Comments: 4

    Skomentuj na FB

    Lipiny mówisz 🤭 odważni jesteście tak po ćmoku 💪🔥

    Cześć, bardzo lubię te Twoje nieoczywiste zdjecia😊jeszcze ta pora...

    A idź....dobrze dobrze...w końcu także się weźmiemy o poranku 💪

    Jesteście Panowie Urban Explorer prima sort. Weekend bez waszych zdjęć to nie weekend🤘

    View more comments

    Load more
    Instagram
    Polecam

    Copyright © 2014-2025 Drogadotokio.pl

    Type above and press Enter to search. Press Esc to cancel.