Planując tegoroczne starty swój wzrok od razu skierowałem na północ Polski. W kwietniu biorę udział w DOZ Łódź Maraton. Jak przed każdym maratonem, dobrze było się gdzieś przed nim sprawdzić. Słyszałem wiele dobrego o organizacji gdyńskiego półmaratonu. Druga połowa marca, więc termin wprost idealny. Nie pozostało mi nic innego, jak się na niego zapisać i sprawdzić jak to jest finiszować kiedy wokół morze, mewy i wiatr z okolic Skandynawii.
Tak jak już nie raz pisałem – w bieganiu fajne jest to, że staje się ono pretekstem do podróżowania. Tak było i w tym wypadku. Wyjazd do Gdyni stał się kolejną podróżą w składzie: mąż Marek, żona Ewelina i córka Magdalena. Można pozwiedzać, a przy okazji wystartować w zupełnie nowym miejscu. Weekend pełen wrażeń, który idealnie naładuje akumulatory na kolejne dni.
Do Gdyni dotarliśmy w piątek około południa. Od razu udaliśmy się w kierunku bulwaru nadmorskiego i Skweru Kościuszki. W tym miejscu, dwa dni później miałem przekroczyć metę.
Po odbiór numeru startowego poszedłem w sobotę. Biuro zawodów, a także EXPO znajdowało się w Gdynia Arena. Po wejściu moim oczom ukazała się pokaźnych rozmiarów trasa biegu. W hali znajdowało się kilkunastu wystawców no i medal. Nie byle jaki, bo z TCS New York Marathon 2016 – maratonu, który od zawsze był w sferze moich marzeń i który wreszcie uda mi się urzeczywistnić. To już bardziej niż pewne, że 5 listopada br. wezmę w nim udział.
Dotknąłem go, zrobiłem poniższe zdjęcie i poszedłem po pakiet startowy.
Co w nim znalazłem? Numer startowy z chipem, kilka ulotek, worek na precjoza do depozytu, a także poręczny plecak. Koszulkę można było kupić osobno. Szczerze mówiąc taki plecak to fajna sprawa. Koszulek po wielu biegach mam już z 4 komody. Plecak to rzecz raczej deficytowa.
Pogoda niestety nie rozpieszczała. Wiatr i opady deszczu pojawiały się na przemian przez cały weekend. Od razu po EXPO pojechaliśmy do Gdańska, aby nieco pozwiedzać. Dzień później padło na Sopot. Wstyd oszczędzać nogi, gdy w pobliżu tyle do zobaczenia.
Dzień biegu – szybka pobudka i o wiele dłuższe rozmyślanie pt: „W co się ubrać?” Za oknem chłód i mocny wiatr, a nad głowami ciężkie, czarne chmury. „Krótkie spodnie? Może długie? A rękaw to jaki?” – w głowie zaczęły się piętrzyć problemy pierwszego świata. Ostatecznie zdecydowałem się na wersję: im więcej warstw, tym lepiej. Zapakowałem worek do depozytu i poszedłem na start.
Droga do Bulwaru Nadmorskiego była jeszcze w porządku. Dopiero gdy się na nim znalazłem zaatakował mnie mocny i równie lodowaty wiatr. To był fragment, który mieliśmy pokonać na samym końcu (od ok. 19,5 km do 21 km). Byłem ciekawy, jak bardzo da się on nam wtedy we znaki.
2 komentarze
I gratuluję, i biegu, i biegowej rodzinki i świetnej relacji 🙂
Dzięki! 🙂
Jestem ciekawy czy córka będzie chciała pójść w moje biegowe ślady 😉