2 tygodnie wcześniej biegłem Półmaraton dookoła Jeziora Żywieckiego. Wynik, który uzyskałem na mecie [01:36:27] nastroił mnie bardzo optymistyczne. Pomyślałem, że na tym etapie przygotowań, czas 3:29:xx jest dla mnie jak najbardziej osiągalny. Może gdybym gorzej pobiegł w Żywcu, to nastawiłbym się na wynik w okolicach 3:45, bądź 3:39 i bez problemu uzyskał go na mecie? No, ale nie ma co gdybać.
Jak wyglądały przygotowania? Prawda jest taka, że nie przygotowywałem się sumiennie z jakimś konkretnym planem na łamanie tych 3:30h. Po prostu. Biegałem sobie we wtorki, czwartki, soboty i niedziele. Zero siły biegowej, zero przebieżek, rytmów czy innych poważniejszych akcentów. Sądziłem, że jeżeli w ten sposób biegam połówki poniżej 1:40, to z maratonami z w/w czasem powinno być podobnie. Dołączyłem się do wątku na forum bieganie.pl pt: „Grupa na 3:30”, ładnie się przywitałem i tak doczekałem wyjazdu do Łodzi. W międzyczasie nawiązałem znajomość z Piotrem, z którym postanowiłem wbiec na metę z czasem poniżej 3:30. Doszliśmy do wniosku, że spróbujemy pokonać maraton korzystając z metody Negative Splits, a więc pierwsza połówka wolniej niż kolejna. [Dokładny opis poszczególnych kilometrów, wraz z opaską mojego skromnego autorstwa, znajdziecie poniżej. Dzielcie się nią do woli!]
Do Łodzi przyjechałem z syndromem Berlina i Krakowa, a więc temperatura na poziomie 37,2 stopni Celsjusza i elegancki katar w przeddzień biegu. Standard. Maraton za rogiem, a człowiek z każdą chwilą czuje się gorzej. Dodam, że w marcu przez ponad 2 tygodnie leczyłem coś, co się zwie posterior shin splints. 2 tygodnie wyjęte z życiorysu, a miałem szlifować formę. How najs.
Pakiet startowy odebrałem w hali Atlas Arena. Przy okazji dałem sobie zmierzyć tętno i na podstawie krótkiego wywiadu oszacowano wiek mojego serca. Wyszło na to, że jest o 3 lata starsze ode mnie. Cóż, zdarza się. Wsparłem akcję związaną z dogoterapią, wyciągnąłem z psiego worka cukierek i udałem się do hotelu.
Na start dotarłem godzinę przed czasem. Trochę rozgrzewki i rozciągania. Wśród pacemakerów znalazłem Piotra. Pożegnałem Ewelinę i równo o 9:00 ruszyliśmy przed siebie.
Pierwsze kilometry szły koncertowo. Do 5 km tempo 5:10 min na km. Wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. Rozmawiałem z Piotrem i przybijałem piątki małoletnim mieszkańcom Łodzi ustawionym wzdłuż trasy. Od 5 do 15 km biegliśmy już w tempie 5:05 min/km. To właśnie pod koniec tego odcinka pojawiły się pierwsze wzniesienia w Lesie Łagiewnickim. W zasadzie przez pierwsze 17 km maratonu wzniesienia były co chwilę, ale właśnie w tym lesie było ich jakby więcej i skuteczniej wyprowadzały z rytmu. A przecież trzeba było biec w stałym tempie myśląc o wymarzonym wyniku.
Wspomniałem, że początek szedł koncertowo? No to dodam, że na 26 km muzycy odłożyli instrumenty, kurtyna opadła, widownia opuściła salę i koncert jak dla mnie się skończył. Niestety, serce nie wytrzymało pracy na tak dużych obrotach i na tym nieszczęsnym 26 km musiałem pożegnać się z Piotrem i rozpocząć długą, bo aż 16 kilometrową walkę do mety. Pojawiły się najdłuższe i najbardziej znienawidzone przeze mnie „interwały” w życiu. Trochę podbiegłem i serce zaczęło walić jak oszalałe. Przechodziłem więc do marszu. Później znowu ta myśl: „Pobiegnę! Spróbuję! Ludzie patrzą i mnie widzą! Wstyd!”. Kilkadziesiąt kroków i sytuacja się powtórzyła. Zajechałem się na amen i więcej nie byłem w stanie zrobić. Prawdopodobnie pierwszy raz byłem bliski zejścia z trasy. Postanowiłem jednak zacisnąć zęby i nie patrząc na wynik – znaleźć się w Atlas Arenie. Myślałem tylko o tym, aby się tam czym prędzej teleportować.
A czasu do namysłu miałem co nie miara. Czas dłużył się niemiłosiernie. Najgorszy dla psychiki był jak dla mnie odcinek od około 31 do około 37 km. To właśnie wtedy moim oczom ukazała się Atlas Arena, a w niej schowana meta. Wszystko fajnie, tylko przecież trzeba jeszcze zrobić nawrót. Tak więc walcząc o każdy krok widziałem już miejsce końca mojej agonii, ale aby się tam dostać, musiałem przebyć jeszcze kilka dobrych kilometrów.
2 komentarze
Jestem zaszczycony:-) Następnym razem widzimy się na Orlenie;-) Pozdro!
I vice versa i viceroye! 😉