„Zimno, wiatr, śnieg z deszczem, podbiegi, meta, stres i nowa fantastyczna życiówka” – tak śmiało mógłbym podsumować XII Półmaraton Marzanny. To był bieg pełen zwrotów akcji, chwilowych uniesień i kolki, z którą przebiegłem 1/4 trasy. Ale po kolei…
Do Krakowa przyjechałem z żoną Eweliną, z rodzicami i z życiówką, którą wywalczyłem w ubiegłym roku, w trakcie 2. Nocnego Półmaratonu we Wrocławiu. Atakowałem tam wtedy 1:30 h, ale niestety na 18 km uda odmówiły posłuszeństwa i skończyło się na wyniku 1:33:17. Plan na ten rok był więc prosty – uzyskać czas poniżej półtorej godziny i się tym chełpić!
Chwilę przed godziną 8:00 odebrałem pakiet startowy, a następnie udałem się w okolicę stadionu. Pogoda w dzień startu niestety nie rozpieszczała. Na termometrze zero stopni, a odczuwalna temperatura utrzymywała się w okolicach -6. Dodatkowo wiatr, deszcz/deszcz ze śniegiem i spora wilgotność. Przez dłuższy czas rozmyślałem nad tym, w czym pobiec. Po raz pierwszy w życiu zdecydowałem się na bieg w kurtce i czapce zimowej. Obawiałem się wiatru, który zaatakuje od strony Wisły, albo zaraz koło Błoni. Strzał startera, pierwsze kilkaset metrów biegu i chłód jakoś przestał się liczyć.Przez większość trasy biegłem kilkanaście metrów przed pacemakerami na 1:29 h. Pierwsze 5 km pokonałem w 20:37 min (202 miejsce). W połowie dystansu zameldowałem się z czasem 46:25 (205 miejsce). Wszystko szło zgodnie z planem. Do czasu.Trasa do łatwych niestety nie należy. Najbardziej dały mi się we znaki wbiegnięcia na mosty i kładki. Z reguły prowadziła do nich krótka, stroma prosta, która skutecznie podwyższała tętno i wybijała z rytmu. Po 11 km zacząłem słabnąć. Dodatkowo pojawiła się kolka, z którą rozpocząłem kilkukilometrową walkę. Wydaje mi się, że to była kolka na własne życzenie. Za późno wyszedłem z samochodu na start i miałem zbyt mało czasu na odpowiednią rozgrzewkę.Przed 12 km rozpoczął się delikatny podbieg do Starego Miasta. W życiu tak szybko nie zwiedziłem rynku w Krakowie. Mijałem kolejne punkty z wodą. Zamiast ryzykować zachłyśnięcia się wodą z kubka, piłem z bidonu. Na ok. 14 km wyprzedziła mnie grupa na 1:29 h, oddalając się na kilkadziesiąt metrów. Po jakimś czasie zaczęła znikać na horyzoncie. Podobnie jak myśl o złamaniu 1:30 h. No nic, najwyżej powalczę o wyniki lepszy, niż ten wywieziony z Wrocławia.Na 15 km wbiegłem z czasem 1:03:04 (261 miejsce). Kolejne pokonywałem coraz wolniej:
16 km – 4:21 min/km
17 km – 4:24 min/km
18 km – 4:29 min/km (najwolniejszy ze wszystkich).
Przed 19 km pojawiły się Błonia i największy test dla psychiki w trakcie całego biegu. Metę było widać z oddali, a do niej jeszcze ponad 2 km. No i ta ostatnia prosta, która ciągnęła się w nieskończoność.Co się robi jak się widzi metę i słyszy w oddali głos spikera? Instynkt podpowiada, żeby przyspieszyć. Głowa, żeby zwolnić i nie szarżować. Z jednej strony chciałem zacząć finiszować. Z drugiej, starałem się nie przeholować. Finisz 2 km przed metą raczej skończyłby się tragicznie. Ostatecznie zdecydowałem się przyspieszyć dopiero kilkaset metrów przed metą. Do ostatniej chwili nie wiedziałem jaki czas wyświetli się na garminie.Centymetr za metą wciskam „STOP”. Odczytuję czas: 1:29:57To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Czyżby udało mi się zrealizować cel, który krążył mi po głowie od kilku dobrych miesięcy? Czyżby?
2 komentarze
świetnie! gratuluję! fajnie, że Kraków będzie Ci się teraz tak dobrze kojarzył 🙂
Dzięki! 🙂 Do Krakowa wracam 19 kwietnia, aby wystartować w Cracovia Maraton. Mam nadzieję, że uda się złamać 3:30 h 🙂