Pierwsze 3 kilometry wiodło długą prostą, którą za kilka godzin miałem wracać w kierunku mety. Wszystko szło zgodnie z planem, choć początek zrobiłem nieco za szybko. Znacznik z 5-tym km minąłem po 23:25 biegu. Gdybym utrzymał to tempo, to na mecie byłbym po 3 h i 16 min. Doskonale wiedziałem, że to mi raczej nie grozi.
Na zwężeniu przed matą pomiarową na 5-tym km miał miejsce pewien incydent. W tłum wprosił się samochód radia Eska, który tak jak jechał, tak sobie wjechał w biegaczy. Zrobił to w najgorszym możliwym miejscu, w którym biegacze starali się sięgnąć po wodę. SUV, który sunął środkiem drogi raczej im tego nie ułatwił:
Akurat znalazłem się na wysokości kierowcy. Uderzając się w swoje czoło pokazałem mu, co o tym sądzę. Do jego czoła niestety nie dosięgnąłem. Taka prośba do organizatorów: nie pozwalajcie na asystę samochodów, których kierowcy sobie z nią nie radzą.
Gdzieś na ósmym kilometrze tak ni stąd, ni zowąd zacząłem rozmowę z jednym z biegaczy. Z moim imiennikiem przegadaliśmy wspólnie kolejne kilkanaście kilometrów. Było o dzieciach/wnukach, o bieganiu w ogóle i startach w imprezach sportowych. Zanim się nie spostrzegłem minąłem oznaczenie 10-ego km. Zrobiłem to po 46:44 min. Średnie tempo wynosiło około 4:40 min/km.
Mijałem kolejne grupy kibiców. Tym razem nie przybijałem piątek i nie dziękowałem każdemu z osobna. Musiałem się skupić na biegu. Zawczasu wyczuć zbliżający się kryzys i spróbować go szybko spacyfikować.
Warunki atmosferyczne były idealne, choć jak dla mnie mogłoby być jeszcze chłodniej. Co dziwne, od pierwszych metrów tętno oscylowało na poziomie 175 unm. Nieco mnie to zaniepokoiło. W trakcie treningów, przy identycznym tempie, pokazało co najmniej o 10-15 uderzeń mniej. Półmaraton pokonałem w czasie 1:39:16. Kilometry szły wręcz koncertowo:
Na 26 km pojawił się jeden z kilku podbiegów. Wtedy po raz pierwszy zwolniłem do 5 min/km. Z każdą kolejną minutą czułem się coraz gorzej. Mięśnie ok, głowa również. Inaczej było z tętnem, które dochodziło miejscami nawet do 189 unm. Serce waliło jak szalone, a przede mną najtrudniejszy etap. 30-sty kilometr i te kilkanaście pomiędzy nim, a upragnioną metą.
Wytrzymałem jeszcze 4 kilometry. Za matą z pomiarem 30-ego kilometra przeszedłem do marszu. Wiedziałem, że od tego momentu rozpoczyna się walka. Przed maratonem liczyłem, że kryzys (jeżeli już koniecznie musi się pojawić) dopadnie mnie tak jak w Warszawie – gdzieś za 37-mym km. Nie udało się. Na złamanie 3:20 h nie miałem już szans. Co będzie z 3:30 h? Przede mną była długa strefa z napojami i jedzeniem. Zacząłem od wody. Po chwili sięgnąłem po cukier, izotonik, banany i pomarańcze. Wziąłem się w garść i spróbowałem dalej pobiec. Długo to nie trwało. Z jakieś 1200 m.
Włączył mi się znany z maratonów tryb interwałów. Męczyłem się już tak m.in. w Krakowie i we Wrocławiu. Gdy tylko starałem się biec, tętno pięło się w górę skutecznie to uniemożliwiając. Krótki bieg i szybki marsz i tak w kółko. Na dłuższą przerwę pozwalałem sobie w obrębie punktów wodą, które pod koniec pojawiały się do 2,5 km.
Z każdym metrem topniał 10-cio minutowy zapas, którego potrzebowałem do złamania 3:30 h. Jak na złość numer startowy postanowił się ode mnie odczepić. Przerwała się górna krawędź, która była przytrzymywana przez agrafkę. Kilka ruchów i numer był na już miejscu. Głowę zająłem nowym wyzwaniem – poszukiwaniem tego ostatniego zakrętu przed wspomnianą na początku tekstu trzykilometrową prostą. Jest! Pojawiła się! Marszobiegiem dokulałem się na jej początek.
Pech chciał, że to co na początku było zbiegiem teraz zamieniło się w lekki, bo lekki, ale podbieg. Pamiętam, że przede mną poruszał się facet, który wypatrywał pacemakerów na 3:30 h. Cieszył się, że jeszcze go nie prześcignęli. Do czasu.
6 komentarzy
Cholernie dobra relacja, szczególnie w części, gdy walczyłeś o wynik. Te emocje 🙂 Bardzo mocno Ci gratuluję i wiesz z tym tętnem to jesteś gość 🙂 Ale zawsze to mówię o Tobie, więc to nic nowego 🙂
Na Twój komentarz to ja czekam co relację! 🙂
Danke! W przyszłym roku spróbuję złamać 3:20 h. Mam nadzieję, że będzie bolało nieco mniej, niż w Poznaniu 😉
Gratulacje za Walkę 🙂 , musieliśmy biec gdzieś niedaleko siebie bo również chciałem złamać 3:30 ale zostawiłem pacemakerów na 2 km i to okazało się błędem bo dogonili mnie na 37 km , chciałem jeszcze powalczyć ale zrobił mi się odcisk na stopie bo przemoczyłem skarpetę i moje 3:30 poczeka do kolejnego maratonu , na wiosnę poprawiłem swoją życiówkę o 4 min względem Krakowa , Poznań to mój 2 maraton , czas 3:34:41 , Organizacja wzorowa i piękny medal ,Pozdrawiam i życzę kolejnych życiówek 🙂
Dzięki za Twój wpis 🙂
Po pierwsze ogromnie gratuluję Ci wyniku! Mnie 4h udało się złamać dopiero w trakcie trzeciego maratonu. Poniżej 3:30 udało się dopiero w trakcie tego jedenastego. Wierzę, że u Ciebie nastąpi to o wieeelee szybciej.
A propos mokrych skarpet. Właśnie za ich sprawą odbiłem sobie 5 z 10 paznokci. Teraz wyglądają, jakbym je pomalował jakimś fioletowym lakierem. Życie.
Ja na razie robię sobie zasłużoną przerwę. Postaram się wrócić do biegania za jakiś tydzień/dwa.
Trzymam kciuki za Twoje kolejne życiówki!
A jednak się udało. Serdecznie gratuluję. 🙂 Tak ogólnie to mój mózg nie ogarnia faktu że można przebiec ponad 40 km, ale że czytam relacje biegowe i skoro tam piszecie że można, to chyba wierzyć muszę. 🙂 Wielki szacun.
Dzięki 🙂
Mój też kiedyś tego nie ogarniał. Musisz uwierzyć mi na słowo. Jeżeli nie ma przeciwwskazań natury medycznej (nic nie boli, wszystko jest ok), to każdy, powtarzam – KAŻDY jest w stanie pokonać ten dystans 😉