Wśród biegaczy z łatwością namierzyłem tych, którzy również zdecydowali się pobiec z wózkiem. Postanowiliśmy sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie:
Pamiętam, że w poprzednim biegu dużo czasu zajęło mi, aby wyprzedzić wolniejszych biegaczy. Kosztowało mnie to także sporo stresu. Chciałem ich wyminąć z gracją, nie najeżdżając nikomu oponą na Achillesa.
To może teraz trochę o pogodzie?
Żal lał się z nieba hektolitrami. Ani jednej chmury i odczuwalna temperatura znacznie powyżej 30 stopni Celsjusza. Chciałoby się rzec – standard. Od kilku lat właśnie taka pogoda obowiązuje w Bielsku w dzień startu.
W tym momencie wykorzystałem bagażnik wózka, w którym schowałem 0,5 l butelkę wody mineralnej. W przeciągu kilku sekund cała jej zawartość wylądowała na mojej głowie, plecach i karku. Dopiero teraz byłem gotowy do biegu.
O 11:00 wystartowali wózkarze.
Trzy minuty później, szybkim krokiem zaczęliśmy zmierzać do bramy startowej. Minęliśmy ją, włączyłem Garmina i się zaczęło.
Pierwszy km zrobiłem w 3:53 min, czyli jakby na to nie patrzeć – „ciut” za szybko. Od razu postanowiłem zwolnić. Plan na bieg nie był jakiś wygórowany. Rok temu, także z wózkiem i także w podobnych warunkach atmosferycznych, do mety dotarłem w czasie: 43:11 min (średnie tempo wyniosło: 4:19 min/km). W tym, chciałem się zbliżyć do tego wyniku.
Drugi kilometr wpadł po 4:17 min. Pojawił się fragment, na który czekałem najbardziej – okolice placu Bolesława Chrobrego. Tam doping co roku jest największy.
Nie ukrywam, że było ciężko. W zasadzie od samego początku znajdowałem się daleko poza strefą komfortu. Było niezwykle gorąco, a wiatr pojawiał się incydentalnie. Tętno wielokrotnie przekroczyło 190 unm. Co w tamtym czasie robiła Magda? Spała w najlepsze.
Zaraz za oznaczeniem 3-ego km pojawił się 3-kilometrowy podbieg. W tamtym momencie moim celem było pokonanie pierwszej piątki w jak najkrótszym czasie.
Ta sztuka udała mi się po 21:31 min – 10 sekund lepiej, niż ostatnio.
300 metrów dalej zatrzymałem się po raz pierwszy.
Musiałem się napić i chwilę ochłonąć. Po kilkunastu sekundach byłem z powrotem w grze. Chyba każdy z nas marzył już o 6-tym km, na którym znajdował się nawrót.
Gdy tam wreszcie dotarłem, byłem już wrakiem człowieka. Zmęczony, odwodniony, z tętnem w okolicy 192 unm. No, ale nie miałem już na co narzekać.
3-km podbieg, zmienił się w 4-km zbieg, który trwał prawie do samej mety. Najważniejsze jest to, że wreszcie pojawiły się jakieś drzewa!
W okolicy 7-ego km trafiłem na drugi wodopój. Przystanąłem na chwilę, oblałem się woda, po czym znowu ruszyłem.