Te 190 unm i pierwsze wizje braci Mroczków przed oczami, pojawiły się w okolicy 16-ego km. Poprzedzał go stromy podbieg. Zamknąłem powieki, zacisnąłem pięści i jakoś udało mi się na niego wdrapać. Wiedziałem, że teraz będzie tylko lepiej. Czekał nas kilkukilometrowy zbieg.
Z powrotem znaleźliśmy się na ul. Francuskiej. Po ok. 1,5 km pojawił się zakręt w lewo, a przed naszymi oczami – długo wyczekiwany zraszacz. Cóż to była za ulga! Schłodziłem głowę, czapkę i kawałek żagla.
Byłem gotowy na ostatnie 3 km.
Kolejny zakręt i kolejny zbieg, którym dotarliśmy do rynku. Wydawało mi się, że tam doping będzie największy. Okazało się, że było podobnie jak przez większość trasy: panowała tam cisza i względny spokój.
Feta pojawiła się dopiero w okolicy ronda. Po prawej stronie było już widać metę. Aby do niej dotrzeć trzeba się było najpierw pokonać kilkusetmetrowy podbieg. W trakcie swoich dotychczasowych startów, wdrapywałem się na jego szczyt już wielokrotnie. W życiu nie kosztowało mnie to jednak tyle wysiłku, jak w czasie tego niedzielnego przedpołudnia.
Na całe szczęście dysponowałem kilkudziesięciosekundową nadwyżką, którą zamierzałem wykorzystać na ostatnich dwóch kilometrach. Czułem się co najmniej tak, jakby ktoś ofiarował mi tysiąc złotych, który następnie – pardon my French – mógłbym rozpieprzyć na same pierdoły.
Udało się! Dotarłem na koniec podbiegu. Przeszedłem do szybkiego marszu, chwyciłem kubek z wodą i byłem gotowy na finisz. Na całe szczęście do mety prowadziła długa, stroma prosta.
W tamtym momencie większość biegaczy włączała tryb sprintu. Mnie się nigdzie nie spieszyło.
Kilometr zrobiłem w 5:22 min.
Zatrzymałem się kilkadziesiąt metrów przed metą. Spojrzałem na Garmina, a tam 30-sekundowy zapas. Nie pozostało mi nic innego jak poderwać do biegu ostatnich biegaczy. Wyciągnąłem dłoń, a oni finiszując, przybijali mi piątki. Głośno krzyczałem ile czasu zostało do złamania 1:50 h. Kilka osób słysząc to, mocno przyspieszyło.
20… 15… 10… 8 sekund.
Chwilę później przekroczyłem metę.
Chwyciłem wodę i wziąłem medal. Średnie tętno z całego biegu wyniosło 182 unm. Byłem wykończony. Chyba po raz pierwszy w życiu bieg kosztował mnie tyle wysiłku.
W mojej dotychczasowej „karierze” zdarzały się oczywiście biegi w gorszych warunkach atmosferycznych. Wtedy miałem jednak ten luksus, że mogłem sobie zwolnić. Przejść do marszu, albo stanąć na dłużej udając, że akurat robię zdjęcia do swojej relacji. W tym przypadku nie było zmiłuj. Trzeba było zrealizować cel.
Wróciłem do domu. Resztkami sił wziąłem prysznic i za chwilę wróciłem z powrotem do Katowic.
O 15:00 miała pobiec Magda. Relację z organizacji jej biegu znajdziecie na samym końcu.
Jak oceniam półmaraton?
Wiem, że był problem z medalami dla osób, które metę mijały po ok. 2:08 h od startu. Że w strefie za metą brakowało wody i izotoników. Że nie wszystkie kurtyny wodne działały, a bieg na 10 km został poprowadzony złą trasą. Mało tego, sama trasa była miejscami niewłaściwie oznaczona. Albo brakowało tabliczek, albo były ustawione w innych miejscach. Odpowiedzi na część z tych zarzutów padła w wywiadzie, którego Mateusz Banaś – dyrektor biegu, udzielił portalowi Biegowe.pl [link]. W niedługim czasie pojawił się także wpis na FaceBooku [link].
Na duży plus zaliczam całą otoczkę informacyjną. Dobrze skrojona strona z ciekawie zaprojektowanymi materiałami graficznymi i audiowizualnymi. Wolontariusze spisali się na medal. Trasa była ciekawa i wymagająca.
Co więc można by poprawić?
Jak ja to widzę?
2 komentarze
Dzięki za ten wpis i prowadzenie, ciekawiło mnie czy moje spostrzeżenia będą podzielone przez innych biegaczy 🙂
Pierwszy raz tak upał na mnie zadziałał. Od tygodni ustawiałem się tam na życiówkę 1:40, wystartowałem z prowadzącymi na ten czas. Pierwszy kilometr już był szok, w tempie 4:25, 3 dołożone już w wolniejszym tempie i poczułem że robi się mało ciekawie. Puls skoczył w jakiś kosmos, gdzie normalnie na treningach nie ma źle. Postanowiłem zwolnić bo zdrowie ważniejsze, poczułem jak cała głowa pulsuje w tym upale. Na 10km wyprzedzili mnie prowadzący na 1:45. Kolejny raz zwolniłem już prawie człapiąc, wysoki puls w ogóle nie malał. Na 18 km wyprzedziłeś mnie i wtedy wiedziałem że muszę cisnąć za Tobą. Na metę ostatecznie wpadłem na 1:50:13 🙂
Mam na przyszłość nauczkę by w takich warunkach brać siły na zamiary i startować spokojniej.
Dzięki za Twój wpis! 🙂
Miałem podobnie. Z zaskoczeniem spoglądałem na pomiar tętna, który był coraz wyższy i wyższy… Mam nadzieję, że w przyszłym roku bieg będzie rozegrany wieczorem, albo o wcześniejszej godzinie. 9:00 byłaby idealna.
Trzymam kciuki, żebyś szybko złamał 1:40 h. Później to się dopiero zacznie łamanie 😉
Zejście z 2 h do 1:55 h ma się nijak do zejścia np. z 1:31 h na 1:29 h. Później każda setna sekundy jest na wagę złota 🙂
Powodzenia!