Pierwsze rondo i pierwsza konsternacja: mam je obiec od lewej, czy od prawej strony? Samochód pilota był ustawiony kilkadziesiąt metrów dalej, więc nie wiedziałem, która droga jest właściwa. Na całe szczęście pomocni okazali się kibice, którzy wskazali mi odpowiedni kierunek.
Choć znajdowałem się na prowadzeniu, nie zależało mi na narzuceniu jakiegoś zabójczego tempa. Po pierwszym kilometrze, który zrobiłem w 4:15 min. postanowiłem trochę zwolnić. Tym bardziej, że przed nami znajdował się prawie kilometrowy podbieg do kolejnego z rond. Bo w Tychach wszystko się kręci własnie wokół nich.
Jeżeli znajdziesz przed sobą jakieś, to możesz być pewny, że jednej strony jest podbieg, a z drugiej zbieg. Rzadko było tak, aby po obu stronach łączyła je płaska prosta.
Udało mi się pokonać drugi kilometr. Zrobiłem go 15 sekund wolniej.
Spojrzałem za siebie i wśród biegaczy pojawiła się znajoma sylwetka. Nieświadomy, od kilkuset metrów byłem goniony przez… Michała Stopę. No to cóż, pozostała mi walka o utrzymanie drugiej lokaty. O pierwszej mogłem zapomnieć.
Nie chodzi o to, że już wtedy się poddałem. Jestem realistą. Znając życiówki Michała, a także widząc jak lekko idzie mu doganianie kogoś, kto chrząka, kaszle i resztkami sił łapie oddech, jego zwycięstwo było bardziej niż pewne.
Michał dogonił mnie chyba w okolicy 4-ego km, a wyprzedził 500 m. dalej. Pamiętam, że spytałem się go, czy może byśmy tak sobie no….yyy…. biegli koło siebie do 21-ego km, a potem tylko jakiś sprint? Czy coś.
Uśmiechnął się i powiedział, że ok, ale walczymy na ostatnich 5 km.
Powiedziałem mu, że jak może mi to zrobić?
„Mam astmę! Chcę wygrać blender!”
Chciałem go wziąć na litość, ale nic mi z tego nie wyszło.
Ten 4-ty km był najszybszy w całym biegu. Zrobiłem go w czasie 4:01 min.
Cały czas biegliśmy w zasięgu wzroku. Na każdej agrafce i zakręcie spoglądałem za siebie i starałem się oszacować jak daleko jest zawodnik z numerem 3 i 4. Na całe szczęście coraz bardziej się od nich oddalaliśmy.
W pewnym momencie Michał stanął i zaczął coś poprawiać przy wózku.
Zostałem sam.
Pierwszą piątkę zrobiłem w nieco ponad 21 min. Przede mną wyrósł krótki i stromy podbieg.
Chwyciłem wózek oburącz i po chwili byłem już na jego szczycie.
To może teraz o pogodzie?
Wydaje mi się, że nadszedł odpowiedni moment.
Wyjeżdżając z Siemianowic zapomniałem jednej, jedynej rzeczy – folii przeciwdeszczowej. No i co nas spotkało na trasie?
Deszcz.
Na początku był niewinny. Trochę pokropiło i przestało. Z czasem się jednak rozbestwił, aby ostatecznie stać się istnym oberwaniem chmury. I mówiąc o oberwaniu chmury, mam przed oczami taki oto widok, który zastał mnie na trasie:
Wózek ochraniał Magdę od góry, do pasa.
Na jej nogi leciały jednak hektolitry wody na milimetr kwadratowy :/
Gdyby trasa składała się z pętli, raczej na pewno bym się zatrzymał. Oberwanie chmury nastąpił jednak w momencie, w którym zacząłem okrążać Jezioro Paprocańskie. Poza tym, wbrew pozorom nie było zimno. Gdyby było chłodno, albo wiał porywisty wiatr, jakoś przebiłbym się przez to jezioro kończąc z DNS.
Co w międzyczasie robiła Magda?
Śmiała się i żywo komentowała bieg, a na końcu nawet zdrzemnęła się na jakieś pół godziny. Wiedziałem, że nogi ma mokre, ale przecież to tylko deszcz. Nauczyliśmy się, że deszcz to przecież samo zło. Gdy pada, to lepiej siedzieć w domu, niż wyjść na spacer. A przecież tak wcale nie musi być. Co nie?