W Chicago spędziłem blisko 5 dni. Niewiele, aby uzyskać licencję przewodnika. Uważam jednak, że wystarczająco, aby podzielić się z Wami kilkoma luźnymi spostrzeżeniami. Pokazać gdzie warto się pojawić i co zobaczyć. Podobnie jak zrobiłem to z serią o Nowym Jorku.
Mieszkałem w dzielnicy Loop, z której – z uwagi na krótki pobyt – za daleko się nie zapuszczałem. Wolałem zwiedzić jedno miejsce raz a dobrze, niż rozmieniać się na drobne i biegać po całym mieście, aby zaliczyć jak największą liczbę atrakcji.
Zapraszam!
1. Pogoda.
Od niej po prostu wypada zacząć. To co przeżyłem w Chicago zapamiętam do końca swoich dni.
O co chodzi?
Już tłumaczę.
W Chicago wylądowałem w czwartek 4 X, a wracałem 8 X. Przed podróżą sprawdzałem prognozę i nie wyglądała ona zbyt optymistycznie. Miało padać mniej lub bardziej, a w dzień maratonu (7 X) istniało spore prawdopodobieństwo wystąpienia burzy z piorunami. Obawiałem się, że deszcz skutecznie uniemożliwi zwiedzanie.
Na szczęście nie było tak źle.
Padało zawsze w ciągu nocy. Opady ustępowały w okolicy godz. 7:30-8:00 i można było wyjść na miasto.
Tylko w co się ubrać?
Nisko zawieszone chmury, brak słońca i wiatr znad Jeziora Michigan (nie bez powodu Chicago nazywane jest wietrznym miastem). Wizualnie było na max 8-10 stopni Celsjusza, tymczasem w rzeczywistości było ponad 20, a przy wilgotności rzędu 94% – ta odczuwalna była jeszcze większa. No i właśnie ta wilgotność to słowo klucz.
Zazwyczaj ubierałem długie spodnie i koszulkę z krótkim rękawem. Czasem bluzę albo kurtkę. Cały bajer polegał tym, że co niejednokrotnie – co przecznicę – musiałem się rozbierać/ubierać.
Zazwyczaj wyglądało to w ten sposób:
„Ok, trochę chłodno – ubieram bluzę!”
Komfort termiczny odczuwałem przez jakieś 8-9 metrów.
„Za ciepło – ściągam cię bluzo”.
Doszedłem do kolejnej przecznicy i sytuacja się powtarzała.
No i nie zapomnę momentu, w którym z kilkuset metrów dostrzegłem otwarty most. Od razu rzuciłem się do biegu, aby szybko zrobić zdjęcie. Zanim do niego dobiegłem, byłem zgrzany do granicy przyzwoitości. Lało się ze mnie wiadrami. Wilgotność była zabójcza i dobrze, że w trakcie biegu była na przyzwoitym poziomie.
Inaczej marny byłby mój los.
2. Architektura.
W Nowym Jorku podniecałem się architekturą w dzielnicy finansowej, a także mostami, które przyćmiły wszystkie te, które do tej pory widziałem. W Chicago wzdychałem do budynków. Monumentalnych i majestatycznych.
Mówi się, że Chicago wniosło do amerykańskiej i światowej architektury więcej, niż nie jedno miasto. To właśnie tam powstał pierwszy na świecie drapacz chmur. Przez 100 lat w mieście stały najwyższe budynku na świecie.
Nie wysokość jest jednak najważniejsza.
W Chicago były miejsca, które z powodzeniem mogłyby się stać scenografią do nowego Batmana:
Nie jestem znawcą „wczesnomodernistycznych trendów w twórczości architektów działających w Chicago pod koniec XIX i na początku XX w.” (cyt. Wikipedia), ale w trakcie wielokilometrowych spacerów byłem w stanie docenić wiele budynków. Stwierdzić: „Nie znam się, ale wiem, że coś jest na rzeczy!”.
Zmierzam do tego, że biorąc po lupę pierwszą lepszy budynek, człowiek mógł przepaść na dobre kilkanaście minut zagłębiając się w jego szczegółach.
No i te mosty, które dodają miastu jeszcze większego uroku.
Bez nich Chicago znacznie straciłoby na swojej atrakcyjności.