W Chicago spędziłem blisko 5 dni. Niewiele, aby uzyskać licencję przewodnika. Uważam jednak, że wystarczająco, aby podzielić się z Wami kilkoma luźnymi spostrzeżeniami. Pokazać gdzie warto się pojawić i co zobaczyć. Podobnie jak zrobiłem to z serią o Nowym Jorku.
Tym razem zajmę się Navy Pier, Metrem i Ludźmi.
Zapraszam!
Poprzednie teksty:
1) Weekend w Chicago – Część #1 (Pogoda i Architektura)
2) Weekend w Chicago – Część #2 (Park Millenium i Jezioro Michigan)
5. Navy Pier.
Kiedyś centrum szkolenia marynarki wojennej. Dzisiaj – molo pełne atrakcji i jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w USA.
W Navy Pier byłem dwukrotnie. Aby tam dotrzeć musiałem najpierw minąć Millenium Park i skręcić w lewo. Krętym chodnikiem, który znajdował się na linii brzegowej jeziora Michigan, wszedłem na most. Od niego, do mola dzielił mnie już przysłowiowy rzut beretem.
Pierwsze, co od razu rzuca się w oczy, to front budynku z jego charakterystycznymi wieżami.
No i tak.
Wchodząc do środka znajdziemy sklepy z pamiątkami. Nieco dalej m.in. muzeum dla dzieci, a także ogród botaniczny z wyjściem na I piętro. Na zewnątrz zainstalowano diabelski młyn i kilka mniejszych karuzeli. Dalej mieści się teatr i kino.
Na mnie największe wrażenie zrobił jednak spacer dookoła mola. Mijając budynek od prawej, trafimy na deptak, którym można dotrzeć na koniec Navy Pier. W międzyczasie warto spojrzeć się za siebie. Znajduje się tam jedną z ciekawszych panoram miasta.
Pamiętam, że robiłem to wielokrotnie. Na jednej z ławek spędziłem z dobrych kilkanaście minut. Po prostu siedziałem i gapiłem się przed siebie starając się zapamiętać jak największą liczbę szczegółów. Jestem przekonany, że takie chwile wytchnienia są bardzo potrzebne. Szczególnie w trakcie wielokilometrowej gonitwy, aby w krótkim czasie zobaczyć jak najwięcej rzeczy,
A propos panoramy Chicago.
Niedaleko Navy Pier warto odwiedzić Milton Lee Olive Park, gdzie traficie na niewielki balkon.
Jest to chyba najlepszy punkt widokowy, jeżeli w kadrze chcecie mieć trochę jeziora, plażę i kilkadziesiąt drapaczy chmury.
6. Metro.
Metrem poruszałem się w kilku metropoliach. Najwięcej w Tokio i Nowym Jorku, gdzie zrobiłem po kilkadziesiąt/-set kilometrów. Tym w Chicago jechałem zaledwie 2 razy: z lotniska i z powrotem.
„To po jaką chole*ę robisz o tym dodatkowy punkt?!?” – zaczepiła mnie dzisiaj pewna kobieta.
Pani najmilsza. Już tłumaczę!
Dawno nic mnie tak nie urzekło jak fragmenty linii, które przebiegały nad jezdnią:
Doskonale było to widać w ścisłym centrum miasta, w którym miałem szczęście nocować. Wagony metra wyjeżdżały z tunelu i zatrzymywały się na wysokości 2-3 piętra, po czym okrążały dzielnicę Loop. Czy wieczór, czy ranek – wyglądało to równie ciekawie.
Pamiętacie film „Blues Brothers”?
To właśnie tam kręcono kilka scen:
No i ten stukot kół, który niósł się na wiele przecznic.
W ośmioosobowym pokoju był niezbędny, aby szybko zasnąć.
7. Ludzie.
Ten punkt mógłbym w zasadzie dopisać także do serii tekstów o Nowym Jorku. Wiecie co mnie zawsze pozytywnie zaskakuje w Stanach? To ludzie. Ich otwartość i życzliwość. I nie ważne, że może chodzi tylko i wyłącznie o tzw. small talk.
W Stanach ludzie ze sobą rozmawiają i mają mniej strute dupy niż w Polsce.
Po prostu.
W USA byłem do tej pory dwukrotnie, więc ciężko jest mi określić, czy tak jest wszędzie.
Nieznajomi mogą Cię zagadać czekając na przejściu dla pieszych, w metrze albo w kolejce do akwarium. Wydaje mi się, że jest zdecydowanie mniej barier.
Biegacz z Hongkongu, podróżniczka z RPA i rodzina ze Wschodniego Wybrzeża – rozmowy z nimi na nowo uzmysłowiły mi, że brakuje mi tego u nas.
Wiecie, to jest niby pierdoła, ale w społeczeństwie, które coraz częściej komunikuje się ze sobą korzystając ze skrótów klawiszowych, takie rozmowy mogą przynieść sporo dobrego.
Dziękuję za uwagę.
Więcej tekstów o Chicago nie pamiętam.