Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tym, że 1 stycznia można wziąć udział w maratonie, mocno puknąłem się w czoło. To były czasy, kiedy dopiero rozpoczynałem swoją przygodę z bieganiem. No bo jak to? Maraton w dniu, w którym z łóżka powinno się wychodzić w okolicy południa? Przecież do pokonania takiego dystansu trzeba się przygotowywać przez kilka dobrych tygodni? A nie porywać się na niego po 4-5 h snu.
Po raz pierwszy w Cyborgu wziąłem udział w 2015 r. [relacja]. Rok później ponownie pojawiłem się na trasie. Za pierwszym i drugim razem wybrałem długość półmaratonu. Na 42 km i 195 m nie byłem jeszcze wtedy gotowy. Był to dla mnie za duży hardkor.
Okazało się, że w 2016 r. – wynikiem 1:31:53 – zająłem trzecie miejsce i zapewniłem sobie pierwsze podium w życiu! I to w klasyfikacji OPEN! Przy odczuwalnej temperaturze w okolicy -19/-20 stopni Celsjusza. Szok i niedowierzanie! [relacja].
Fanfary słyszałem w głowie przez kolejne 3 tygodnie. Tym bardziej, że przecież przez te kilka chwil byłem posiadaczem 3 czasu w Polsce w zawodach, które rozegrano w nowym roku <kurtyna>. Wybaczcie, że tak się tym podniecam, bo dla takiego amatora jak ja, podium jest w zasadzie poza jakimkolwiek zasięgiem.
Nieważne.
Ważne jest to, co wydarzyło się 1 stycznia 2019 r.
Na start zdecydowałem się na początku grudnia. Od razu pomyślałem o dystansie maratonu. Gdy dowiedziałem się, że w tym samym biegu weźmie udział Adam, z którym dzieliłem pokój na Harlemie, a później wspólnie pokonaliśmy nowojorski maraton – plan był gotowy. Nie dość, że biegnę 42 km, to jeszcze zamierzam go pokonać właśnie z nim. Jak za starych dobrych czasów. Tym bardziej, że miał to być jego 101 maraton.
Po pakiet startowy udałem się w przeddzień biegu. Biuro zawodów, podobnie jak w latach poprzednich, znajdowało się w Gołębniku.
Co znalazłem w pakiecie?
Oprócz numeru startowego, zwrotnego chipa był tam też okolicznościowa chusta, napój, krówka i uwaga uwaga -> zdrapka.
Niezwłocznie sięgnąłem do kieszeni po złotówkę, którą zdrapałem pole. Marzyło mi się kino domowe, albo chociaż jakiś blender z Clatronica. Nic takiego nie było mi jednak dane.
Zdrapałem pole, zmarszczyłem brwi i już wiedziałem, że w poniedziałek muszę z powrotem iść do pracy.
Trasa biegu składa się z pętli – każda o długości nieco ponad 7 km. Regulamin przewiduje możliwość zejścia po pokonaniu każdej z nich. Można więc zdecydować się tylko na 1 pętlę. Można zrobić trzy i wtedy na koncie ma się półmaraton. Można też biec dłużej. Po raz pierwszy z trasy miałem zejść po sześciu okrążeniach i stać się pełnoprawnym cyborgiem. Do tej pory czułem się nim jedynie w połowie.
W nowy rok wstałem po godz. 7:00. Zapakowałem ciuchy do bagażnika i krótko po godz. 10:00 ruszyłem w kierunku Parku Śląskiego. Najwięcej problemów nie sprawiał mi sam maraton, a odpowiedź na pytanie: „W czym u licha pobiec?”.
Chłodny wiatr, temperatura odczuwalna na lekkim minusie, no i ciężkie chmury, które w każdej chwili mogły przynieść opady deszczu. To właśnie wiatru i deszczu obawiałem się najbardziej.
Wiedziałem, że na nogach będą leginsy. Na górze na pewno kilka warstw. Za żadne skarby nie chciałem znowu pobiec w najbardziej charakterystycznym biegowym odzieniu w Polsce – klasycznej, czarnej wiatrówce marki Kalenji. Po prostu nie! Nie pamiętam czy w życiu obrzydło mi coś bardziej niż ona.
Ubrałem więc 2 warstwy, a na to niebieską bluzę, pod którą zmieściłem jeszcze pas z żelami i telefon.
Na prawą dłoń włożyłem coś, co czekało na mnie w celofanie przez ostatnie kilka lat: frotkę z Tokyo Marathon 2015.
Bardziej gotowy być nie mogłem.
Z daleka (a z bliska to już w ogóle) wyglądałem tak, jakby od kilku miesięcy prześladował mnie niekorzystny wskaźnik BMI, a jednym z postanowień noworocznych było zejście ze 100 kg do co najmniej 98 kg.
No nic.
Seksapilu brak, ale nie on był wtedy najważniejszy.
W tłumie odnalazłem Adama i pozostałą część ekipy, z którą miałem spędzić kilka następnych godzin. Zapowiadała się świetna impreza!
Ruszyliśmy kilka minut po godz. 12:00.
Chcieliśmy utrzymać tempo w okolicy 5:40 min/km.
Rozmowom nie było końca. W Cyborgu najważniejsze było chyba spotkanie ze znajomymi. Maraton mieliśmy zrobić przy okazji.
Wspomniałem, że trasa składa się z pętli. Wszystko się zgadza. Nie wspominałem natomiast o wzniesieniu, które musieliśmy pokonać sześciokrotnie.
Za pierwszym razem nie było tak tragicznie. Byłem ciekawy jak długo zajmie mi to na 31 i 38 km trasie.
Na całe szczęście zaraz za nim był ponad 2 km zbieg. Kilka zakrętów, punkt z wodopojem i wszystko zaczynało się od nowa.