Jest takie piękne polskie przysłowie: „Kiedy luty puści, to marzec wypiecze”. Tak naprawdę nie do końca wiem, co autor miał na myśli. Wiem natomiast co przydarzyło mi się w lutym 2020.
Zapraszam na jego podsumowanie.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
Powoli i konsekwentnie robię swoje i kontynuuję to, co rozpocząłem w styczniu. Trenuję 3 razy w tygodniu. W środku tygodnia zamiast szybkich dych czy piętnastek (tak jak jeszcze kilka miesięcy temu), robię zazwyczaj 20 km. W weekendy standard – 20 i 25 km. I chyba przestanę Wam o tym co miesiąc pisać. To już się chyba powoli staje nudne. Wrzucę wykres czy dwa i przejdziemy od razu do kolejnego akapitu.
Co Wy na to?
W lutym niestety nigdzie nie wystartowałem. Chociaż nie wiem czy „niestety” jest tutaj na miejscu. Po prostu, nie za bardzo mi się chciało. Okres w moim biegowym życiu, kiedy to startowałem we wszystkim, w czym się da, minął już chyba bezpowrotnie. Docelowo, z 16-17 imprez biegowych w ciągu roku, będę startował w maks. 10. Więcej do szczęścia mi nie potrzeba.
W lutym przebiegłem 243 km.
Mam nadzieję, że w marcu dobiję do 250 km.
2. A gdybym Ci powiedział, że przebiegnę ponad 100 km? Uwierzyłabyś/uwierzyłbyś?
No właśnie. Dla mnie to nadal jest jakaś abstrakcja, ale mimo wszystko wierzę, że da się to zrobić.
Doskonale pamiętam moment, w którym – w trakcie jednego ze spotkań z Tomaszem, który wylicytował mnie na Allegro [klik!] – z jego ust padły słowa pt: „PTTK”, „szlak” i „dwudziestopięciolecia”. Na końcu dodał jeszcze: „115 km”. Oczy zaświeciły mi się miliardem lumenów i bez chwili namysłu odparłem: „Wchodzę w to!”.
Kiedy zacząłem biegać, problemem było dla mnie pokonanie dystansu 10 km. O półmaratonie czy maratonie nawet nie myślałem. A ultra? Byłem przekonany, że robią je jacyś nadludzie. No bo jak to? Da się przebiec takie 100 km i przeżyć? Akurat! Oczywiście, że się nie da!
Do tej pory, dystans maratonu, pokonałem już 22 razy. No i zacząłem się zastanawiać, co dalej? Jakie wyzwanie przed sobą postawić? Na początku padło na góry. We wrześniu pobiegnę w Maratonie 3 Jezior. To jednak „tylko” 45 km. Do takiej setki jest jeszcze daleko.
Postanowiłem więc, że w lipcu – wraz z Tomaszem – postaramy się pokonać niniejszą trasę:
Pierwsze 9% dystansu mamy już za sobą. 23 lutego dotarliśmy na Górę św. Doroty:
To będzie dopiero 11-sty km. Ponad 100 będzie jeszcze przed nami.
Nie ukrywam, że nie mogę się już tego doczekać. Jestem diabelsko ciekawy jak sprawi się mój organizm. Czy odmówi posłuszeństwa? Czy będzie dzielnie znosił upływający czas?
Na pewno będziemy mieli łatwiej, niż gdybyśmy wzięli udział w jakimś górskim ultra na podobnym dystansie. U nas będzie to nizina i bliskość wielu sklepów, w których na bieżąco będziemy mogli robić zapasy/odpocząć/podładować telefony.
Szykujcie się więc na największą relację w historii drogidotokio.pl.
Na tych 115 km może wydarzyć prawie wszystko.
To będzie coś!
3. Koronowirus SARS-CoV-2.
To było dokładnie 17 lutego. Świat obiegła informacja, że Tokyo Marathon 2020 się nie odbędzie. Może inaczej – nie wystartują w nim śmiertelnicy, a wyselekcjonowani zawodnicy, którzy wchodzą w skład elity. Powodem był koronowirus, który w tamtym okresie dopiero zaczynał zbierać swoje żniwa.
Gdy piszę te słowa, przeniesiono już maratony m.in. w Bostonie i Londynie. Przeniesiono mi Łódź i Gdynię. No cóż, zdarza się.
Z tego co widzę, pojawiły się obecnie 2 mocne ugrupowania: tzw. bólodupców i tych, którzy ten ból im wytykają. Wiecie, z jednej strony wiadomo – siła wyższa. W dobie globalnej wioski, to co dzisiaj przyszło z Wuhan, jutro może zacząć się wylęgać w pobliskiej drogerii. Cytując klasyka: „To będzie chwila moment i będzie po ptokach”.
Oczywiście rozumiem organizatorów. Nikt nie chce ponieść konsekwencji tego, gdyby okazało się, że po takim biegu, zachorowalność na COVID-19 była większa, niż przed startem. Zdrowie jest przecież najważniejsze.
Z drugiej jednak strony rozumiem tych, którzy czasami wyleją swój żal. I nie, nie chodzi mi o takich, którzy nadal chcą, aby impreza się odbyła i nie rozumieją powagi sytuacji. Bardziej o takich, którzy przygotowywali się do danego startu od dobrych kilku miesięcy. Aby kupić pakiet, hotel i opłacić lot, zastawili w lombardzie kryształy po wujku z okolic Baden-Baden i swoją obrączkę ślubną. Takim przecież może być przykro. Mają do tego prawo.
Sam do DOZ Łódź Maratonu przygotowuję się od 5 miesięcy. Kwiecień miał być ostatecznym sprawdzianem mojej formy. Próbą walki o nową życiówkę. No, ale nie będzie ani pierwszego, ani drugiego. Przynajmniej nie na wiosnę. Przyjmuję to na klatę i tyle w temacie. Będę miał przynajmniej jeszcze więcej czasu na trening.
Mam nadzieję, że wrześniowo-październikowe starty dojdą do skutku i sytuacja się unormuje. Jeszcze nie wiem tylko jak po przeniesionym DOZ Łódź Maratonie (nowa data: 20 IX), tydzień później wystartuję w Maratonie 3 Jezior 😉
Z drugiej strony, nigdy nic nie wiadomo. W obecnych czasach chyba najważniejsze jest to, aby się już na nic nie nastawiać. Trzeba przestrzegać zasad, starać się zniwelować zagrożenia i czekać na rozwój wydarzeń. Nikt przecież nie może nam dać gwarancji, że nawet te październikowe starty w ogóle się odbędą.
4. Najważniejszy tekst w historii drogidotokio.pl.
1 lutego opublikowałem najbardziej osobisty tekst w historii mojej strony. Ba! Chyba w historii swojego życia. Od kiedy prowadzę tego bloga dosyć jasno wytyczyłem granicę między tym, co zostanie w rodzinnym albumie i czego nigdy Wam nie pokażę, a tym – o czym mimo wszystko Wam opowiem.
Tak jest np. z Magdą. Gdy przez lata wrzucałem jej zdjęcia, dbałem o jej anonimowość. Gdy pojawiało się Jej zdjęcie, to Jej twarz nie była wyeksponowana. Tę sztukę opanowałem do perfekcji.
W tym jednym tekście posypały się jednak zdjęcia, na których Magda jest widoczna bardziej, niż kiedykolwiek. Doszedłem do wniosku, że nasze wspólne zdjęcia ze startów i tak są ogólnodostępne na wielu stronach biegów, a podsumowanie 3 lat wymaga tego jednego odejścia, od narzuconych przez siebie zasad.
Do tekstu zbierałem się od kilku miesięcy. Nie wiedziałem jak go zacząć, a potem jak go poprowadzić i skończyć. Mimo wszystko chyba jakoś to wyszło. Pierwsze linijki to była męka. Z każdą kolejną było już jednak coraz łatwiej.
Link do tekstu zamieściłem na grupie na FB „Bieganie z wózkiem”. W niedługim czasie odezwała się do mnie Aneta z portalu dadHero.pl. Po kilku mailach powstał tekst o bieganiu z wózkiem – klik!
Co prawda początkowy zamysł był inny. Aneta wysłała mi kilkanaście pytań, na które ładnie odpowiedziałem. Ostatecznie w tekście połączono wypowiedzi dwóch osób.
Wkrótce namierzyła mnie także Martyna z Dzień Dobry TVN.
No i gdyby nie koronowirus, zapewne zobaczylibyście mnie tam z Magdą. Ponoć, „Co się odwlecze, to nieuciecze”.
Dziękuję za uwagę,
Marek.