Momentalnie zszedł ze mnie stres. Do tej pory bałem się kilku rzeczy. Przede wszystkim tego, jak mój organizm poradzi sobie z połączeniem dziwnej mieszanki związanej z brakiem snu, przyjmowaniem pokarmu w dziwnych porach, a także wielogodzinnym wysiłkiem. Co prawda nadal nie wiedziałem jak to się wszystko potoczy, ale jakoś mniej się tym przejmowałem. Musieliśmy się skupić na trzymaniu tempa i wypatrywaniu oznaczeń szlaku. Z tym też mógł być problem (i jak się później okazało – był) z uwagi na bujną roślinność, która po tych licznych ulewach, wystrzeliła wszerz i wzdłuż.
Co ciekawe, atak przyszedł niespodziewanie szybko i ze strony, z której w ogóle się go nie spodziewałem. Przeładowany plecak, w którym fajnie się chodzi i robi zdjęcia z ręki, okazał się niezdatny do biegu. Zaczął wulgarnie podskakiwać na moich plecach. Z każdym krokiem coraz bardziej bolały mnie nie tyle same plecy, co obojczyki. Skoro ból odczuwałem już teraz, to co będzie za kilkadziesiąt kilometrów?
Kilkaset metrów po starcie zacząłem więc – w biegu – majstrować przy klamrach, które z przodu spinały ramiączka. Docisnąłem jeden pasek. Później zabrałem się za kolejny. Plecak nadal podskakiwał jak szalony. Okazało się, że to wina samej konstrukcji. Na dole nie miałem pasków, tylko gumy, które powodowały, że nie dało się go od spodu opanować.
Biegłem dalej starając się naprawić sytuację i nawet się nie zorientowałem, gdy minęliśmy wirtualne oznaczenie 2-go km. 500 m. dalej musieliśmy się zatrzymać. Wpadłem na pomysł, aby do 2 pasków dodać 3, który odłączyłem w domu. Wydawało mi się wtedy, że 2 wystarczą. No nie wystarczyły.
Wywaliłem wszystko z plecaka, namierzyłem pasek, po czym – znowu w biegu – zacząłem go instalować, a także naciągać. Uwierzycie, że zanim wszystko poprawiłem, minęły ponad 4 km? Najważniejsze, że wreszcie mogłem biec dalej nie skupiając się na nieznośnym bólu obydwu obojczyków. Znalazłem też dodatkowy plus tej sytuacji – czas i kilometry zleciały jak z bicza strzelił.
W okolicy 5-go kilometra czekała na nas niespodzianka: doping w postaci Sebastiana i Pawła z grupy biegowej „Siemianowice i Przyjaciele Biegają„. Wcześniej dałem im znać kiedy można się nas tam spodziewać. Dostrzegłem ich już z daleka.
Przybiliśmy sobie po piątce i zabraliśmy się za pokonywanie kolejnych kilometrów.
Charakterystycznym punktem, do którego obecnie zmierzaliśmy, była góra św. Doroty. Był to zarazem najwyższy punkt na całej trasie. Prowadząca do niego droga była banalna i nawet nie musieliśmy się skupiać na szukaniu zielonych oznaczeń na drzewach. Wszystko za sprawą testowego biegu. W lutym – w ramach długiego wybiegania – zameldowaliśmy się na Dorotce, sprawdzając przy okazji pierwsze kilometry szlaku.
Wybiegając z Siemianowic Śląskich trafiliśmy do Czeladzi. Zgodnie z planem, po 1 h biegu, wzięliśmy po żelu. Systematyczne przyswajanie pokarmu było kluczowe, aby mieć siły na pokonywanie kolejnych kilometrów trasy. Zaczęliśmy właśnie od żelu, bo jak wiadomo – im dłużej się biegnie, tym trudniej one wchodzą. Przed biegiem postanowiliśmy więc, że jemy co godzinę, a pijemy o wiele częściej. Nie mogliśmy doprowadzić do sytuacji, w której zabraknie nam paliwa i osuniemy się w stertę pobliskich liści. Gdzieś między Jaworznem, a Mysłowicami.
Na 11 km Dorota pojawiła się w pełnej okazałości:
W niedługim czasie, pod naszymi stopami, zaczęły wyrastać kałuże wielkości mini vanów. Były umiejscowione w najbardziej chamski sposób – tak idealnie na środku. Po po bokach były zazwyczaj wysokie trawy, których należało się złapać, na palcach przebyć długość całej kałuży, a następnie wylądować po jej drugiej stronie. Obydwóm zależało nam na tym, aby stopy były jak najdłużej suche. Kilkanaście godzin w mokrych skarpetkach mogło się skończyć niepotrzebnym narzekaniem, że stopy bolą i jest źle i fajnie już wracać do domu.
Zaczynało się ściemniać. Wydawało się nam, że na górę uda się nam dotrzeć bez czołówek. Gdy znaleźliśmy się przed długą prostą prowadzącą na szczyt, od razu ubraliśmy je na głowy.
Po kilku metrach pojawiła się ciemność. Pamiętam, że powiedziałem Tomaszowi, że cieszę się, że to robimy. Zawsze chciałem zejść z asfaltu i pobiec szlakiem w nieznane.
Gdzieś w połowie drogi pojawił się zjawiskowy widok na część aglomeracji śląskiej. Wtedy do mnie dotarło, że szykuje się noc pełna emocji. Byłem niezmiernie ciekawy, co czeka na nas w dalszej części programu.
Na samej górze zrobiłem drugie wejście na żywo, a w trakcie którego poleciały pierwsze suchary:
No i zaraz po zakończeniu transmisji, zgubiliśmy się po raz pierwszy. Od lewej strony wejście na górę jest chyba tylko jedno. Zejść po prawej są cztery. Każde wygląda prawie tak samo i są położne tak blisko siebie, że GPS zaczyna odmawiać posłuszeństwa wysyłając komunikat o treści: „Radźcie sobie sami Panowie”.
Zaczęliśmy się miotać jak szatan między pierwszym, drugim, trzecim i czwartym wejściem. Raz w dół schodził Tomasz, a raz ja. Po chwili wracaliśmy się do góry. Zanim wybraliśmy właściwą bramkę numer 3, minęło kilka cennych minut. Pamiętam jak mroczny panował tam klimat. Drzewa po bokach łączyły się nad naszymi głowami. Niczym w jakimś tunelu.
Po zbiegnięciu z góry trafiliśmy na pierwszą imprezę. Jakiś podpity chłopak prosił nas o pomoc w znalezieniu jego gotówki. Spytałem czy chodzi o monety czy bilon, ale nie był do końca pewny. Zapewniłem go, że jak znajdę jakąś kasę, to od razu zrobię mu przelew. Obróciliśmy się i pobiegliśmy dalej w dół.
Minęła 2 godzina biegu. Zwolniliśmy do szybkiego marszu i zaczęliśmy się raczyć batonem proteinowym.
Lekki zakręt w lewo i przed oczami wyrosła nam blisko 4 km prosta, na której niewiele się działo. Jedynym konkretnym urozmaiceniem była elektrownia widoczna po lewej stronie. W nocy, podświetlona licznymi lampami, prezentowała się niezwykle okazale.
Przed biegiem napisałem do mojego przyjaciela Tomasza, który mieszka niedaleko 20-ego km z pytaniem, czy mógłby się tam pojawić, przybić piątkę i życzyć wszystkiego dobrego. Zastrzegłem jednak, że nie możemy od niego wziąć nawet łyka wody. Skoro bez wsparcia, to bez wsparcia. Nie ważne kto i co będzie nam proponował.
Tomasz od razu się zgodził. W trakcie biegu zadzwonił do mnie z pytanie czy to aktualne i od razu dodał, że mimo wszystko postara się być. Powiedziałem mu, że gdyby miał inne plany, to nie ma sprawy. Nie musi tam na nas czekać.
Prawdę pisząc, po tym telefonie szykowałem się na to, że go tam nie zobaczymy. Nie chodzi o to, że w niego zwątpiłem [co to to nie!]. Bardziej o to, że to jednak piątek i zamiast czekać w krzakach kilkadziesiąt minut na dwóch spoconych chłopów, można zrobić wiele bardziej pożytecznych rzeczy.
No i biegliśmy tak sobie gadając o tym i o tamtym, gdy nagle, naszym oczom ukazał się on – Tomasz J.! Najlepszy mechanik na świecie, którego z czystym sumienie mogę polecić każdemu właścicielowi/każdej właścicielce 4 kółek [więcej info -> Serwis z Gwarancją]! Chwilę pożartowaliśmy. Poleciały mniej lub bardziej wulgarne suchary. Następnie Tomasz zrobił nam zdjęcie:
po czym pobiegliśmy dalej. Jeszcze długo rozmawialiśmy, o tym, że genialnie, że go tam spotkaliśmy. Prawdopodobnie czekał tam na nas znacznie dłużej, niż pół godziny. Tomaszu J. – masz u nas plusa tak dużego, jak stąd do Władywostoku! I to jeszcze na około – przez Rudę Śląską i Zawiercie!