Na 22 km wbiegliśmy do Parku Zielona. Po chwili pojawił się kolejny zonk – którędy skręcić, skoro wszystko wygląda podobnie. W lewo i w prawo pojawiło się wiele odnóg. Która to ta właściwa?
Pobiegliśmy na wprost i jakoś się udało. Wkrótce dotarliśmy do Zbiornika Pogoria III. Na wysokości 25 km zrobiliśmy sobie kolejną przerwę. Tym razem zjedliśmy placki bananowe, które zrobiła dla nas Ewelina. Kurde – jak one nam smakowały! Popiliśmy je izotonikiem i pobiegliśmy dalej.
3 km dalej zostawiliśmy za plecami Pogorię III i zawitaliśmy na Pogorii numer II. Biegliśmy w trakcie pełni. Ogromny, pomarańczowy księżyc genialnie odbijał się od tafli wody. Wszędzie spokój, cisza i wszechobecna ciemność.
W pierwszej kolejności, zaraz za zbiornikiem nr II, pobiegliśmy do góry (ten mały cypel nad znacznikiem 29 km).
Stwierdziliśmy, że to jednak nie tam. To było jedno z tych miejsc, gdzie oznaczenie szlaku się urywało. Brakowało tam strzałki, która informowałaby nas, w która stronę mamy skręcić.
Wdrapaliśmy się na górę, by po kilkudziesięciu metrach jednak zbiec w dół. Skręciłem w lewo i pobiegłem przodem sprawdzając, czy to właściwa droga.
Wtedy Tomasz zrobił mi poniższe zdjęcie:
Pamiętam, że za tym zakrętem trafiłem na kałużę numer 6872. Tak szeroką, że zastanawiałem się czy ją obejść, przeskoczyć czy po prostu obrócić się do niej bokiem i pokonać ją robiąc tzw. gwiazdę. Ostatecznie zdecydowałem się na salto w tył lądując w kałuży nr 6873, której nie zauważyłem.
Na całe szczęście ta droga była właściwa. Aż chciałoby się złapać za boki i rubasznym chichotem wykrzyczeń: „Do czasu xD!”.
Po kilkuset metrach buszowania w jakichś wodnych pałkach, trafiliśmy na leśny dukt. I zamiast do cholery kulturalnie skręcić w prawo, pobiegliśmy w przeciwnym kierunku.
Biegliśmy tak z 300 metrów. Nieustannie wytrzeszczaliśmy nasze gałki oczne w poszukiwaniu kolejnych oznaczeń szlaku. Nie widzieliśmy ani jednego, toteż postanowiliśmy sprawdzić naszą trasę na GPSie. No i wyszło jak byk, że biegliśmy w zupełnie innym kierunku. Z nosem na kwintę wyruszyliśmy we właściwą stronę.
Gdzieś w połowie 34-ego kim w kadrze pojawił się taki oto widok:
Musicie mi uwierzyć na słowo, że na 34 km trasy i około godz. 00:20, ten podbieg wydawał się sporym wyzwaniem. Na jego końcu skręciliśmy w prawo, po czym pojawiły się schody:
Okazało się, że mieliśmy przed sobą kilkadziesiąt stopni, które zaprowadziły nas na sam szczyt wzniesienia. Zostawiliśmy za plecami kościół, po czym zbiegliśmy po drugiej stronie wzgórza.
To był tez moment, w którym rozpoczęliśmy nasz nowy rytuał. Każda część tasy była wydrukowana na jednej kartce A4.
Gdy kartka się kończyła, komisyjnie darliśmy ją na 2 strony i wrzucaliśmy do pobliskiego kosza na śmieci.
Do pierwszego punktu, w którym mogliśmy się zaopatrzyć w wodę i coś do jedzenia, mieliśmy już tylko 5 km. Aby się tam dostać, musieliśmy minąć m.in. spore osiedle w dzielnicy Gołonóg.
Nie ukrywam, że oznaczeń szlaku najgorzej szuka się właśnie na osiedlach. Za dużo rzeczy rozprasza człowieka. Jest sporo latarni, klatek schodowych i samochodów, które zasłaniają drzewa i słupy. Chwilę trwało zanim znaleźliśmy właściwą drogę. Długą prostą przebiegliśmy koło kolejnych bloków. Przy ostatnim z nim trafiliśmy na imprezę. Kilkunastu młodych paniczów delektowało się piękną pogodą. W tle było słychać śmiech, który ciężko nam było z Tomaszem powtórzyć. Na trawie stały trunki. Były tanie piwa, nieco lepsze, a także whiskey z dwoma szklankami. Full wypas! Panowie skomentowali nasze czołówki. Zapewne w ich stanie upojenia, wyglądaliśmy jak z innej planety. O tej porze to się przecież siedzi rozkraczonym na ławce i przyjmuje %, a nie biegnie się z powrotem do Parku Śląskiego. To się nie godzi.
Kilka zakrętów dalej dotarliśmy do pierwszego postoju. Zgodnie z planem miał to być nasz 38 km. W rzeczywistości właśnie dobiegaliśmy do 42-ego km.
Naszym celem była 24h stacja paliw BP.
Zainstalowaliśmy się przed okienkiem, bo czym zaczęliśmy uzupełniać zapasy. Kupiliśmy 4 izotoniki i 2 litry wody mineralnej. Tomasz zamówił też 2 hot dogi. Jeszcze nigdy żaden hot dog mi tak nie smakował! A szczególnie ten serwowany na stacjach.
Po raz trzeci zrobiłem transmisję na żywo:
Nagle okazało się, że trzeba dokupić wodę mineralną. Podszedłem kulturalnie do okienka i poprosiłem o jedną butelkę. Nagle sprzedawca zaczął wykonywać dziwne gesty.
Okazało się, że nie wyłączyłem czołówki i kąsałem go po oczach 800 lumenami :/ Na szczęście Tomasz w porę wkroczył ratując mu wzrok.
Przerwa trwała chyba za długo. Niezwykle ciężko było nam ruszyć w dalszą drogę. Nogi zastygły i przez pierwsze kilkaset metrów czułem się, jakby ktoś do nich doczepił spore fragmenty betonu. Za nami było jakaś 1/3 trasy. Najlepsze miało dopiero nadejść.