Czułem się rewelacyjnie! Siły nie brakowało, żołądek się nie buntował, a sen jakoś nie zamierzał dać o sobie znać. Od godziny przestały mnie nawet boleć obojczyki, o które – z każdym krokiem – uderzał plecak.
Następne 4 km nie obfitowały w żadne atrakcje. Z racji braku chodnika, musieliśmy biec poboczem. Ciemność, drzewa i długa, pusta jezdnia. Jeżeli w jakimś momencie miało nam zabraknąć motywacji do dalszej drogi, to chyba właśnie tam.
Wkrótce wbiegliśmy do parku miejskiego imienia Jacka Kuronia. I tak sobie biegniemy i biegniemy i nagle krzyczę do Tomasza – „Ja tu kiedyś byłem!”. Flashback pełną gębą i déjà vu w jednym. Zorientowałem się po latarniach, a potem po zwierzakach z mini zoo. Park odwiedziłem kilka razy z Magdą. Nigdy jednak nie wchodziłem do niego od tej strony, a tym bardziej nie robiłem tego po ciemku.
Hit nastąpił kilkaset metrów dalej 😉 Bo tak perfidnie jeszcze chyba się nie zgubiłem. Na Armii Krajowej mieliśmy przeciąć skrzyżowanie, a następnie skręcić w prawo.
Chyba nie wytrzymaliśmy presji tego skrętu, bo poniosło nas zdecydowanie za szybko. Wybraliśmy go od razu. Nie byłem do końca pewny czy biegniemy zgodnie z planem. Odwróciłem się jednak za siebie i znalazłem tam oznaczenie szlaku (info dla Tomasza: „Przysięgam, że tam było!!!:/”). Pomyślałem, że skoro je widzę, to może jednak jest ok?
Niestety tak nie było. Rozglądaliśmy się to na lewo, to na prawo, a oznaczenia szlaku jak nie było, tak nie ma. W pewnym momencie znaleźliśmy się tutaj:
A sami widzicie, gdzie był szlak.
Nasza topograficzna porażka – względem oryginalnej trasy – prezentuje się następująco:
Fakt odnalezienia właściwej trasy utrudniało to, że znowu znaleźliśmy się na osiedlu. A pisałem już wcześniej jak fajnie się szuka oznaczeń między blokami. Dodatkowo część bloków była odgrodzona od reszty siatką i ciężko było się nam przez nie przebić. Koniec końców – w tamtym momencie mieliśmy już blisko 5 km w gratisie. A najlepsze miało dopiero nadejść.
W okolicy 50-ego km zameldowaliśmy się przy zbiorniku wodnym Balaton. Chyba nigdy nie zapomnę widoku łódki, która była zacumowana przy brzegu. Z prawej strony opuszczony bar szybkiej obsługi, a przed nami ciemny las. Jeszcze wtedy nic nie zapowiadało, że kolejny kilometr zrobimy w zabójczym czasie 17:39 min. I wbrew pozorom nie niosłem Tomasza na plecach, ani on mnie na swoich.
Elegancko obiegliśmy zbiornik po czym pojawiła się zagwozdka z cyklu: „Czy szlak prowadzi przez te chaszcze przed nami? Czy możemy dalej biec tą fajną ścieżką? Pliss! Możemy?”.
Okazało się jednak, że trzeba się trzymać planu. No to zanurzyliśmy się w gęstwinie drzew, która z każdym krokiem była coraz bardziej konkretna. To wyglądało tak, jakby ktoś się Wam kazał przedrzeć przez las w jego najbardziej zarośniętym miejscu.
Coś takiego, tylko więcej, mocniej i bardziej po ciemku:
Jest! Kolejne oznaczenie szlaku, ale… hejże tam! Zamiast reszty szlaku znajdowało się tam powalone drzewo. Koło niego leżało kolejne. Spróbowaliśmy to wszystko obejść prawą stroną no i trafiliśmy na pozostałość po świeżej wycince. Tylko, że to nie były drzewa przygotowane do transportu. Po prostu leżały sobie jedne na drugich. Między nimi były głębokie leje, w których czekała na nas woda, ostre gałęzie i zestaw robaków. Zaczęła się zabawa z cyklu: 2 kroki do przodu i 3 kroki w tył. Bardzo żałuje, że nie zrobiłem wtedy zdjęcia. Mimo wszystko i tak by chyba nie wyszło. Było zdecydowanie za ciemno, a dla nas liczyło się, aby dotrzeć do jezdni, na której z daleka dostrzegaliśmy światła samochodów. To był nasz cel!
Przedzieraliśmy się tak kilkanaście minut, gdy… trafiliśmy na siatkę z drutu. Nasze głośne „Niee!!!” było słychać z góry św. Doroty. Postanowiliśmy więc ją obejść lewą stroną. Co wylosowaliśmy tym razem? Dopływ jakiejś rzeki szeroki na 2 m.
Rozstaw osi Tomasza spowodował, że bez problemu ją przekroczył. Mój był nieco mniejszy.
Zrobiłem krok, po czym miał nastąpić drugi… z tym, że… nie nastąpił. Zafundowałem sobie niechciany rozkrok stając dokładnie nad wodą. I ani nie mogłem pójść w lewo, ani w prawo. Stałem w tym pół-szpagacie gapiąc się przed siebie. Gdyby to dłużej trwało, to zapewne bym się posikał. Odgłos wody niósł się po całym lesie, a wiadomo jak on może wpłynąć na fizjologię człowieka.
Tomasz podał mi pomocną dłoń. Wdrapaliśmy się na skarpę, po czym – po kolejnych długich minutach – dotarliśmy do drogi. Te prawie 30 minut kosztowało nas sporo energii. Wzięliśmy chyba wtedy po żelu i z powrotem ruszyliśmy przed siebie.
Kolejne fragmenty były nudne do bólu. Długie proste. Po lewej domy jednorodzinne, a po drugiej drzewa. Kilka kilometrów dalej trafiliśmy na polną drogę.
Tak wielkich kałuż nie widziałem chyba nigdy w życiu. Od razu przeszliśmy do marszu. Był pretekst, aby chwilę odpocząć i na bieżąco analizować trasę, czy to mokre bydle obiegamy prawą czy lewą stroną? Tempo momentalnie spadło do magicznych 9 min/km. Gdy kałuże minęły, przystąpiliśmy do dalszego biegu.
Tuż po godz. 4:00 znaleźliśmy się w kolejnej dzielnicy Sosnowca. Tym razem padło na Maczki i dworzec kolejowy. Powoli zaczynało świtać.
Zakręt w lewo, a następnie w prawo. Pojawiliśmy w jednym z bardziej magicznych miejsc na całej trasie – leśnej ścieżce, która prowadziła wzdłuż Białej Przemszy:
Nie wiem co nas tak w tym miejscu urzekło. Może drzewa iglaste i miękkie podłoże, na którym nasze stopy mogły na chwilę odpocząć? Wiem, że było tam zupełnie inaczej, niż przez te 57, które mieliśmy już w nogach.
Dawno się nigdzie nie zgubiliśmy, prawda? No to zerknijcie na poniższy cypel między 59, a 60 km. Chyba inaczej nie wypadało uczcić momentu, w którym znaleźliśmy się w kolejnym mieście. Tym razem padło na Jaworzno.
W momencie, w którym nadłożyliśmy te kolejne kilkaset metrów, mieliśmy już kilka kilometrów na plusie. To jednak nic, w porównaniu do czasu, który do tej pory straciliśmy. Byliśmy do tyłu o jakieś 3-4 h. Rozpoczęła się walka o to, aby słońce jak najmniej dało się nam we znaki. Kilka dni temu tak padało, że na wielu ulicach można było wodować niewielkie okręty. W noc biegu nie padało ani przez sekundę. Mało tego, gdy słońce zaczynało wschodzić, na niebie nie widziałem ani jednej chmury. To był znak, że jeżeli się nie pospieszymy i na czas nie skryjemy w Lesie Murckowskim i tym na Panewnikach, to niewiele z nas zostanie.
Tak w zasadzie po przekroczeniu 61 km rozpoczęła się seria podbiegów – mniej, lub bardziej upierdliwych. To właśnie – na jednym z nich – obróciłem się za siebie i zrobiłem taką oto panoramę:
Widok pasował na puzzle składające się z co najmniej 10 000 elementów. Ja wiem, że to może ma się nijak do widoków, w trakcie jakichś górskich ultra. Na nas mimo wszystko zrobił spore wrażenie. Dla takich momentów warto było zarwać noc.