Kolejny cel to pokonanie wystającego cypla w Jaworznie. To był najbardziej wysunięty na wschód punkt na trasie. Po jego obiegnięciu byłoby już tylko z górki. Tzn. tak miało być.
Biegliśmy i biegliśmy, a ten cypel jakoś nie mógł zostać zdobyty. Wydawało się nam, że to chyba nigdy nie nastąpi. Prosta, na której się obecnie znajdowaliśmy, wydawała się nie mieć końca.
To tam Tomasz zbliżył się do traw i zrobił coś takiego:
Wzięliśmy po batonie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Niestety była ona usłana kolejnymi podbiegami. Im bliżej centrum Jaworzna, tym były coraz bardziej wymagające.
Kilka minut po minięciu 69 km, po raz czwarty wszedłem na żywo:
Na filmie wspomniałem o bolących stopach. Po tych ponad 9 h biegu, zacząłem odczuwać coraz większy ból w prawej stopie. Dokładnie chodzi o rozcięgno podeszwowe. Ból nasilał się od kilkudziesięciu minut. Wtedy jeszcze dało się biec, ale z czasem było gorzej. Jeżeli chodzi i inne dolegliwości, to nie było żadnych. Poza zmęczonymi oczami, reszta ciała była sprawna.
Wspomniałem też o jedzeniu. Zgodnie z planem – w centrum Jaworzna – mieliśmy być jakieś 3-4 h wcześniej. Z tego względu mieliśmy skorzystać z gościny kolejnej stacji benzynowej. Z uwagi na fakt, że dochodziła godz. 6:00, wybraliśmy nieco bardziej optymistyczny wariant: sklep NETTO. On był po drodze, a do stacji benzynowej musielibyśmy dobiec ponad 500 metrów w jedną stronę.
Byliśmy pierwszymi klientami i jednocześnie – chyba najbardziej spoconymi ludźmi w historii tego marketu.
Po 70 km mieliśmy smaki na wszystko, co w składzie miało zatrważające ilości oleju palmowego. Kupiliśmy gofry, wafle w czekoladzie, Coca-Colę, batony Kinder, a także stały zestaw: izotoniki + woda mineralna.
Usiedliśmy sobie na krawężniku. Wiedzieliśmy, że to będzie błąd, bo cholernie ciężko będzie. Mieliśmy rację.
Niestety trzeba było się zbierać. Przyznam, że nigdy – przenigdy w życiu – rozpoczęcie biegu, nie kosztowało mnie aż tyle wysiłku. Nogi były niezwykle ociężałe, a rozcięgno w prawej stopie – coraz bardziej dawało mi się we znaki.
Byliśmy przekonani, że jeżeli będziemy się gubić, to zapewne będzie się to działo pod osłoną nocy. Nic bardziej mylnego. Perfekcyjnie udało się to nam zrobić także za dnia. Widać to na poniższej mapie (fragment koło 72 km):
Wybiegliśmy z osiedla i zobaczyliśmy taki oto widok:
Na początku skręciliśmy w prawo, tak jak zaznaczyłem to czerwoną strzałką. Od razu trafiliśmy na drzewo z oznaczeniem szlaku. Bingo! Jesteśmy we właściwym miejscu.
Biegniemy sobie, gadamy o pierdołach, a kolejnego oznaczenia jak nie było, tak nie ma. Najgorsze, że trafiliśmy na skrzyżowanie. W tym momencie już w ogóle zgłupieliśmy. Postanowiliśmy się wrócić na sam początek. Do dodatkowych kilku kilometrów dołożyłyśmy z jakieś 800 m. Wyciągnąłem telefon i sprawdziłem trasę. Okazało się, ze prowadziła w lewo (niebieska strzałka). Dziwne, skoro szlak jest po prawej stronie.
Dobiegliśmy do tego miejsca, a tam oznaczeń szlaku było aż nadto! Czyli to jest ta właściwa trasa. A ta zaznaczona na czerwono? Zmyła, która miała nam rozwalić psychikę po całonocnym bieganiu? Innej możliwości nie widzę.
Kilka następnych kilometrów spędziliśmy na szerokiej, leśnej drodze.
Ani się nie obejrzeliśmy, gdy wpadł nam 80-ty km. Stało się to w dość niespodziewanym miejscu. Tomasz krzyknął: „Zobacz! Bramki na A4!”. Mały zawijas i trafiliśmy chyba na najbardziej wymagający fragment na całej trasie. No może poza tymi zwalonymi drzewami za Zbiornikiem Balaton.
Czekała na nas blisko 5 km przeprawa przez krzaki i chaszcze, które biegł wzdłuż rzeki Przemsza. Ludzie! Co tam się działo!