Na trasie robiliśmy niewiele zdjęć, ale wtedy po prostu wyciągnąłem telefon i musiałem uwiecznić to, z czym musieliśmy się zmierzyć:
To jeszcze nic! Dalej była trawa po pachwinę, uskoki blisko zejścia do rzeki, fragmenty konarów i jakieś zapadnie. Kilometry pokonywaliśmy w zabójczym tempie. Wchodziły po 17 min i wbrew pozorom w tym czasie nie układaliśmy pasjansa na pobliskiej polanie. Przy Przemszy spędziliśmy bite 52 min. O wiele za długo.
Właśnie koło Przemszy trafiliśmy na prawdziwe białe kruki w środowisku tekstylnym – 2 staniki w rozmiarze G75 w wersji „Przemsza Limited Edition”.
Szukaliśmy dalszej części garderoby, ale niestety niczego nie znaleźliśmy :/
Jest! Wreszcie udało się wybiec na utwardzoną drogę. Pokazaliśmy Przemszy gest Kozakiewicza i pobiegliśmy dalej.
2 zakręty dalej minęliśmy Centralne Muzeum Pożarnictwa. Tomasz powiedział, że był tam z Hubertem i bardzo mu się podobało. Postanowiłem, że pojedziemy tam także z Magdą. Wozy z zewnątrz prezentowały się niezwykle okazale.
No i tak sobie biegniemy i gadamy, gdy nagle poczułem, że się zapadam. Spojrzałem na swoje stopy i jedna zniknęła pod kilogramem świeżego błota:
Wtedy było mi już wszystko jedno. Gdyby to był pierwszy kilometr trasy, to zapewne bym się przejął. Na swojej krótkiej liście rzeczy/sytuacji, których się obawiałem, były m.in. mokre stopy. Jeszcze nigdy nie biegłem w mokrych butach dłużej niż przez 4 h. Obawiałem się jakichś dodatkowych otarć i pęcherzy. Na szczęście – w tym konkretnym wypadku – strach miał tylko wielkie oczy. Po całym biegu stopy były w nienagannym stanie.
Wkrótce po wdepnięciu w bagno, po raz kolejny mieliśmy problem z namierzeniem właściwej drogi. Ponownie wkopaliśmy się w sam środek lasu, który musieliśmy przeciąć, aby dotrzeć do właściwej drogi.
To właśnie wtedy doszliśmy do wniosku, że chyba będziemy musieli przerwać bieg. Coraz bardziej bolały nas stopy. Ja na tej prawie utykałem od kilku kilometrów. Dodatkowo nadłożyliśmy z 5-6 km. Jeżeli chodzi o czas, to byliśmy głęboko w 4 literach. O tej porze już dawno mieliśmy być w na Ligocie, a nie w Mysłowicach. Na przedzieraniu się przez krzaki straciliśmy za wiele cennych minut. Ba! Godzin nawet!
Wstępnie planowaliśmy, aby bieg zakończyć między godziną 10:00, a 12:00. Przed nami był jeszcze dystans maratonu. Jeżeli wziąć pod uwagę nasze dotychczasowe tempo, coraz wyższą temperaturę i niebo ze znikomą ilością chmur, to na mecie mogliśmy się pojawić równie dobrze po godz. 16:00.
Dobiegliśmy do miejsca, które na mapie wygląda jak zadek:
Po raz ostatni weszliśmy z transmisją na żywo:
Tomasz zadzwonił do swoich przyjaciół, którzy zawieźli nas do Siemianowic Śląskich.
Od razu postanowiliśmy, że to nie koniec tej przygody. Wrócimy w to samo miejsce i dokończymy ten szlak.
Choć nie dobiegliśmy do szlabanu, z pod którego zaczynaliśmy, byłem z siebie niezwykle dumny. Przede wszystkim dlatego, że podołałem tak długiemu dystansowi. Pierwszy raz w życiu pokonałem więcej, niż 50 km. Wyszło przecież prawie 90 km. To jednak szmat drogi.
Po drugie, widzę, że kondycyjnie jest bardzo dobrze przygotowany. W trakcie biegu nie miałem ani jednej gorszej chwili. Ani jednego skurczu czy osłabienia. Parłem do przodu jak mały czołg. Nawaliła tylko ta prawa stopa.
W tym miejscu kończę podsumowanie.
Skoro wkrótce wracamy tam, gdzie skończyliśmy, to cytując klasyka:
„To be continued…”.