Jaki miałem plan na pokonanie tych 21 kilometrów? Do Ujścia wziąłem 2 pary butów. Pierwsza to znakomite Nike ZoomX Vaporfly NEXT%, a drugie to poczciwe ASICS GT 1000-7.
Do końca wahałem się czy wybrać zielone strzały i pobiec po życiówkę, czy jednak uderzyć w klasyczną szarość i pokonać ten dystans czerpiąc frajdę z każdego centymetra. Robiąc przy tym setkę zdjęć.
No i koniec końców, zdecydowałem się pobiec wolniej. Zamiast tempa 4:05 min/km, na każdym kilometrze miałem się poruszać o jakieś 25-30 sekund wolniej. Wygrało połączenie godziny startu (15:00) i odczuwalna temperatura, która wynosiła wtedy znacznie powyżej 25 stopni Celsjusza. Poza tym, tęskniłem za tą całą otoczką. Za kibicami, którym na bieżąco chciałem dziękować za doping.
Wybiła sobota. Na chwilę przed godz. 11:00 udałem się z powrotem na plac, na którym głębiły się setki ludzi, w charakterystycznych – czerwonych koszulkach. Właśnie o godz. 11:00 rozpoczynał się bieg rodzinny.
Jak zawsze, tak i tym razem byłem pod sporym wrażeniem frekwencji. Start przebiegał w dwóch falach. Niejednokrotnie, w biegach rodzinnych organizowanych przez RunCzech, brało udział więcej osób, niż w kilku maratonach w Polsce razem wziętych.
Wracając do hotelu, przytrafiła mi się taka oto historia:
Po lekkim obiedzie, z powrotem zameldowałem się w okolicy startu. Podobnie jak 3 lata temu, tak i tym razem miałem za zadanie, aby zaraz przed startem, przeczytać po polsku informację o bieżącej sytuacji meteorologicznej.
Pojawiłem się w okolicy bramy startowej, no i zacząłem czytać dbając o piękną dykcję i każdy przecinek. Wszystko szło całkiem ok. Dotarłem jednak do momentu, w którym wykrzyczałem na cały plac, że uprasza się o to, aby cały czas mieć na sobie… zasłonę (?). Wróć! Maskę. Tak, maskę! O to mi chodziło! Widocznie czesko-polski translator postanowił się zbuntować i przetłumaczył ten tekst tak, a nie inaczej. Nie ważne.
Podałem mikrofon koleżance z Niemiec, która przeczytała tekst w swoim ojczystym języku, po czym od razu pobiegłem do swojej strefy startowej. Poczułem ciarki, gdzie tylko byłem w stanie. Tak oto, po ponad 9 miesiącach, znowu jestem w strefie startowej, a za kilkanaście minut wezmę udział w biegu. Kiedyś – byłoby to zupełnie normalne. A teraz? Takie doznania zahaczają o historie rodem z science-fiction.
No właśnie, jak miał wyglądać ten bieg w czasach COVID-19? Organizator przygotował szereg obostrzeń.
Przede wszystkim w miasteczku biegowym, a także w strefach startowych, należało mieć zasłonięte usta i nos. To mógł być komin, bądź maseczka chirurgiczna. Start miał się odbyć w dwóch falach.
Jeżeli mowa o samym biegu, to do minimum ograniczono kontakt wolontariuszy z biegaczami. W efekcie tego nie podawali oni kubków z wodą czy izotonikiem. Trzeba było się samemu obsłużyć. Podobnie było z jedzeniem, które było odpowiednio przygotowane. Banany nie były obrane i pokrojone. Na stołach znajdował się także cukier i sól. Z wiadomych względów zabrakło innych owoców, a także gąbek z wodą. Nie ukrywam, że tego dnia bardzo by się przydały. Im bliżej było startu, tym pogoda stawała się coraz bardziej nieznośna. Była z gatunku: „Gorąco, słońce w pełni i ani jednej chmury”.
Poprosiłem o pamiątkowe zdjęcie, po czym zacząłem krótką rozgrzewkę.
Minutę przed 15:00 udało mi się wejść na żywo:
No i rozpoczął się jeden z niewielu półmaratonów na świecie, który był obecnie organizowany.