Ściągnąłem maskę i od razu mnie poniosło. Z drugiej strony ciężko, aby było inaczej. Choć przystanąłem już po kilkuset metrach, aby zrobić pierwsze zdjęcia, kilometr z numerem 1 pokonałem w czasie 4:09 min.
Postanowiłem zwolnić. Wstępnie zakładałem, aby trasę pokonać w średnim tempie w okolicy 4:30 min/km. Bez jakiejś szaleńczej gonitwy. Zależało mi na fajnym – żwawym tempie, które jednocześnie pozwalałoby mi na dziękowanie kibicom za doping. Życie jednak brutalnie zweryfikowało ten plan.
Po pierwszym kilometrze pojawił się niewielki podbieg, a następnie długa prosta w dół. Po dwóch zakrętach, znaleźliśmy się na moście. Tego dnia mieliśmy go pokonać czterokrotnie.
Już od pierwszych metrów dało się odczuć ten niesamowity doping, z którego znane są Czechy. Ludzi było co prawda mniej, niż ostatnio (w przeddzień biegu zanotowano ponad 3000 nowych przypadków COVID-19), ale nie oznaczało to, że byli mniej słyszalni. Były fragmenty, na których szczelnie wypełniali trasę. Krzyczeli, machali i głośno akcentowali swoją obecność.
Przed nami wyrosły ogromne silosy. Skręciliśmy w prawo, po czym trafiliśmy na długą prostą.
Minąłem trzeci kilometr. Trwał dokładnie tyle samo, co drugi: 4 minuty i 20 sekund.
Zresztą 2, 3 i 4 były jak poprowadzone jak od linijki:
Ponownie pokonaliśmy most, po czym skręciliśmy ostro w lewo. Pojawiło się oznaczenie 5-ego kilometra. Na macie z pomiarem czasu zameldowałem się po 22:06 min. Zważywszy, że miałem już za sobą ponad 20 zdjęć z trasy – czas był całkiem przyzwoity.
Temperatura zdawała się być coraz wyższa. Dało się to odczuć szczególnie na tych wszystkich długich prostych. Wiatru było jak na lekarstwo, natomiast słońca w nadmiarze. Mimo wszystko parłem dalej. Sił miałem aż nadto. Byłem bardzo ciekawy, czy za chwilę nie odbije mi się to wszystko czkawką. Szczególnie obawiałem się o kwestie związane z układem trawiennym. Jakby na to nie patrzeć, godzina 15:00 jest dosyć dziwną porą na start w biegu. Posiłki trzeba planować wtedy od wczesnych godzin rannych. Obiad zjadłem więc o 12:00, aby do startu minęły co najmniej 3 godziny. Śniadanie też odpowiednio przyspieszyłem.
Obiegliśmy centrum handlowe, po czym skierowaliśmy się w stronę zakładów chemicznych Spolchemie.
W kadrze zaczęły się pojawiać długie i nieco monotonne proste.
Gdzieś w okolicy 8-ego kilometra pojawiło się kilka zakrętów. Natomiast 1000 metrów dalej – nawrotka.
10-ty kilometr i czas 44 minuty. W porównaniu z czasem z 5-ego kilometra, średnie tempo wzrosło o jedną sekundę.
W międzyczasie udało mi się uchwycić zawodników elity.
Jak oni mknęli!
Chwilę później z powrotem biegliśmy wzdłuż ogrodzenia.
Gdzieś w jego połowie pojawił się ostry skręt lewo, a następnie w prawo. Takim oto sposobem znaleźliśmy się na terenie – wspomnianych wcześniej – zakładów chemicznych Spolchemie.
To właśnie tam zagadał mnie pewien biegacz z Niemiec. Przeczytał na mojej koszulce kilka polskich wyrazów i stwierdził, że się przyzna, iż przez kilka lat uczył się polskiego. Zresztą ja sam zagadałem jednego Japończyka. Powiedziałem nawet całe jedno zdanie po japońsku. Pamiętam, że się uśmiechnął, po czym został daleko w tyle. Mam nadzieję, że tą łamaną japońszczyzną nie wybiłem go z rytmu.