Wbiegliśmy w las i zaczęła się zabawa. Jednocześnie skończyło się rumakowanie i większość biegaczy kulturalnie przeszła do mozolnej wspinaczki:
I tak się wspinaliśmy i wspinaliśmy i końca nie było widać. Co jakiś czas starałem się oczywiście próbować trochę pobiec, ale – jakkolwiek romantycznie to teraz nie zabrzmi – żar, który zaczął tlić się w moich udach, skutecznie wybijał mi to z głowy. Pojawił się ból, który trwa już trzecią dobę. Pokornie wracałem więc do marszu kładąc dłonie na kolanach i udając, że to kijki, które pomagają mi się wspinać.
Garmin dał znać, że pokonałem drugi kilometr. Czas?
Lepiej nie pytać, ale i tak odpowiem: 9 minut i 15 sekund.
Pojawił się delikatny zbieg i jednocześnie test dla nowych butów – Kiprun Trail XT7. Na razie spisywały się rewelacyjnie. Mocno wgryzały się w błoto i fajnie odgarniały kamienie. Przez chwilę znowu biegłem, a nawet ostro zbiegałem.
No i co? No i gów… psińco! Pojawiło się kolejne podejście.
Tym razem w kadrze miałem już większe połacie terenu.
Zerknąłem za siebie i moim oczom ukazał się jeden z podbiegów, który właśnie pokonałem:
Wtedy do mnie dotarło, że trochę szkoda, że jest mgła. Z jednej strony dodawała klimatu, z drugiej jednak psuła widoki, które zapewne bez niej, były o niebo lepsze. No nic, najważniejsze, że na chwilę przestało padać.
Choć na starcie wystrzeliłem jak z procy, zostawiając Tomasza za plecami, ten wyminął mnie właśnie chwilę po zrobieniu ww. zdjęcia. Jednak co doświadczenie, to doświadczenie. On ma za sobą już wiele biegów w górach. Ja, w tym temacie dopiero raczkuję. Od tej pory, aż do 16-ego kilometra biegliśmy obok siebie. Tomasz z reguły wyprzedzał mnie na podbiegach i zbiegach, a ja dochodziłem go na prostych.
Trzeci kilometr trwał blisko 10 minut. Dopiero na czwartym nieco przyspieszyłem i skończyłem go po 6 minutach i 55 sekundach.
Nieco ponad 1000 metrów dalej, zameldowaliśmy się na drugim – co do wysokości – szczycie tej trasy. Z Ustronia trafiliśmy do Brennej. Teraz można było puścić hamulce i nadrobić czas, który straciłem na podbiegach.
To co wydawało się proste w teorii, w rzeczywistości już takie nie było. Początkowy zbieg był całkiem ok.
Rozpędziłem się więc do 4:30 min/km. Wytrzymałem może z 400 metrów, gdy pod nogami pojawiło się błoto i kamienie, o które aż prosiło się potknąć.
Zwolniłem i odtąd zbiegałem nieco zachowawczo. Wiedząc, że obecnie służba zdrowia jest na granicy wydolności, nie chciałem sobie niczego skręcić, ani złamać. Znając życie, karetka – szukając miejsca w szpitalu – woziłaby mnie tak długo, że noga zdążyłaby mi się dawno zrosnąć.
Mimo wszystko starałem się dać z siebie wszystko. Przynajmniej na tyle, ile pozwalał mi brak doświadczenia. Skakałem z kamienia na kamień omijając nurt potoków i większe kałuże. Czasami prędkości były tak duże, że bałem się dłużej mrugać. Każde dłuższe mrugnięcie powodowało, że traciłem z oczu kawałek głazu, na który miałem przecież wbiec.
Na ósmym kilometrze pojawił się wodospad, który aż się prosił, aby go uwiecznić:
Biegłem już od godziny. To był najwyższy czas, aby wziąć pierwszy żel. Sprawdziłem kieszenie no i okazało się, że obydwa żele są schowane w plecaku, który znajduje się pod kurtką. Nie byłem w stanie ich sięgnąć bez ściągania kurtki i rozpinania plecaka. Trwałoby to dłuższą chwilę więc postanowiłem, że na razie obejdę się smakiem. W zamian za to, wziąłem łyk wody z softflaska i byłem gotowy do dalszej drogi.
Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. W przypadku Orłowa Trail, był to 9-ty kilometr, który zwiastował koniec szaleńczego zbiegu, a początek 2-kilometrowego podejścia, przy którym słynny podbieg na Silesia Marathon, to zupełnie nic nie znaczący pagórek.
To był idealny moment, aby nawiązać nowe znajomości. Rozmawiałem m.in. z biegaczem widocznym na powyższym zdjęciu. Pogadaliśmy sobie właśnie o Silesii, którą obydwoje pokonaliśmy zaledwie 2 tygodnie wcześniej.