Ten podbieg trwał w nieskończoność. Gdy już się wydawało, że koniec jest bliski, na horyzoncie pojawiała się kolejna prosta, która zdawała się nie mieć końca.
Po 1 godzinie i 22 minutach wdrapaliśmy się na najwyższy szczyt – Orłowa (wysokość 813 m n.p.m.). Dziesiąty kilometr pokonałem w 12 minut i 56 sekund i było to zdecydowanie najwolniejsze 1000 metrów tego przedpołudnia.
Na jednym z zakrętów minęliśmy baniak z wodą, po czym rozpoczął się kolejny zbieg.
Na początku było dosyć szeroko. Dywan z liści fajnie zakrywał ścieżkę. Nad głowami mieliśmy wysokie drzewa. To był zdecydowanie jeden z bardziej zjawiskowych momentów na trasie.
Z czasem ścieżka stawała się coraz węższa i jeszcze bardziej stroma. Do tego dochodziło błoto i wystające korzenie. W pewnym momencie, na środku wąskiej ścieżki wyrosło mi drzewo. Wpadłem na nie starając się przy okazji wytracić prędkość. Z prawej strony zaczęli mnie wyprzedzać kolejni biegacze. Musieli być zdziwieni tym widokiem: oni zbiegają, a ja macam florę.
Ostry zakręt w lewo i czekał na nas kolejny podbieg. Byłem coraz bardziej zmęczony, więc nawet na myśli mi nie przyszło, aby na niego wbiec. Przynajmniej taki był plan.
Po zakręcie w prawo, dostrzegłem z daleka panią fotograf. Pamiętam, że krzyknąłem do niej: „Niech pani da znać kiedy mamy biec, żeby wyszły fajne zdjęcia!”.
Uśmiechnęła się, po czym dodałem: „Teraz?”.
Widziałem, że przygotowywała aparat, więc nie pozostało nam nic innego, jak spróbować wbiec na ten pagórek:
Gdy byliśmy schowani za aparatem, krzyknąłem do Tomasza i drugiego biegacza, że już nie musimy biec. Możemy wrócić do marszu 😉
Po dotarciu na kolejny szczyt, naszym oczom ukazał się wyciąg na stoku narciarskim Palenica:
Zaczęliśmy nim zbiegać trzymając się lewej strony. To właśnie tam ciągnęła się trasa dla rowerów MTB. Przez chwilę chciałem nawet nią biec, ale na jednym z wiraży prawie wybiło mnie w kierunku okolicznych krzaków. Tak było tam stromo i kręto.
Wkrótce skończył się las i pojawiły się pierwsze zabudowania. Pod stopami mieliśmy teraz betonowe płyty, którymi wyłożono ścieżkę, aby ułatwić dojazd do posesji. W porównaniu do śliskich, zabłoconych kamieni, na tych płytach – parafrazując klasyka – „Było tam jakby luksusowo!”.
Tempo wyraźnie wzrosło, a gdy dotarłem do asfaltowej ulicy Wczasowej – po prostu wystrzeliło. 17-sty kilometr zrobiłem w 4 minuty i 18 sekund. Dwa kolejne były niewiele wolniejsze. Wiedziałem, że gdy pod butami poczuję asfalt, nadrobię kilka cennych minut. Zacząłem wyprzedzać kolejnych biegaczy.
Z każdym kolejnym metrem czułem się coraz bardziej głodny i zmęczony. W nogach nie miałem jeszcze nawet 20-stu kilometrów, ale jakby na to nie patrzeć, biegłem już od ponad 2 godzin, wspinając się przy okazji na kilka wzniesień. Mimo wszystko nadal nie chciało mi się stawać, aby dostać się do żeli. Trwałoby to zbyt długo.
Skręciłem w prawo i jednym z mostów, dostałem się na drugą stronę Wisły. Kolejny zakręt w prawo i do mety zostały mi dokładnie 3 kilometry.
W pewnym momencie zobaczyłem przed sobą dwóch biegaczy, którzy na końcu drogi, rozkładają bezradnie ręce, nie wiedząc, w którą stronę biec teraz. Zwolniłem i zacząłem się rozglądać. Z lewej strony dostrzegłem czerwoną taśmę, która była zawieszona na jednym z drzew. To ona od początku wyznaczała nam dalszą drogę. Krzyknąłem do nich, że mają się wrócić, no i tak zrobili. Przede mną pojawił się kolejny podbieg.
Na jego końcu był lekki zbieg. Z lewej pojawił się potok, który kończył swój żywot w Wiśle. Zacząłem się rozglądać dookoła wypatrując kolejnej taśmy. Dogonili mnie biegacze, których przed chwilą zawracałem. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że może warto skręcić w lewo? Okazało się, że na kolejnym wzniesieniu pojawiła się wyczekiwana przez nas taśma. Z miejsca, z którego zbiegaliśmy, w ogóle nie było jej widać.
Pojawiło się kolejne, podejście. 19-sty kilometr pokonałem w czasie 4:31 minut, a ten kolejny już w 9 minut i 20 sekund. Wszystko wróciło do normy.
Ponownie skończył się las, a pojawił asfalt. Teraz nie byłem już jednak w stanie tak przyspieszyć, jak ostatnio. Choć nawierzchnia zapraszała do podkręcenia tempa, przede mną ciągnął się blisko 1,5 kilometrowy podbieg. Niezbyt stromy, ale po tym, co tego dnia przeżyłem, okazał się być wymagający. Na tyle, że dwukrotnie przeszedłem do szybkiego marszu. Byłem wykończony.