Niespiesznym krokiem wszystko skonsumowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Druga pętla minęła nam w identycznym czasie. Jedyne co się zmieniło, to liczba pójść na tzw. stronę. Matka Natura robiła co mogła, aby – co kilka kilometrów – skutecznie przerywać nam bieg. Trzecie okrążenie było pod tym względem kluczowe. W jego trakcie postanowiła zabrać ze sobą jednego z nas. Padło na Jarka, który oznajmił, że za chwilę nas dogoni. Zostałem wraz z Grzegorzem. Od razu nieco zwolniliśmy, aby Jarek nie musiał nas potem ścigać w tempie 3:30 min/km.
No, ale tak mija pierwsza i druga i kolejna minuta, a Jarka jak nie widać, tak nie ma. Stanęliśmy na tej kolorowej alejce, włączyliśmy zoom w oczodołach i wypatrywaliśmy go z daleka. Czekaliśmy na niego z dobrych kilka minut. Niestety nadaremno. Powoli wróciliśmy do biegu. Jarek dołączył do nas dopiero kilometr dalej. Od razu stwierdził, że to nie jest jego dzień i będzie kończył po 21 kilometrach.
Doskonale go rozumiem. W normalnych warunkach, po zjedzeniu dodatkowej porcji szałotu, nie biegnie się maratonu, a z powrotem wraca pod koc i przed TV. Jeżeli mimo wszystko wybiera się bramkę numer 1, to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Organizm może się zbuntować, a Matka Natura może zdjąć z trasy. No i nic się raczej na to nie poradzi.
Sama trasa do najłatwiejszych nie należy. Szczególnie w pierwszy dzień nowego roku. Zresztą zerknijcie na te fantastyczne podbiegi:
Z uwagi na to, że po koleżeńsku czekaliśmy na Jarka (20-sty kilometr trwał całe 11 minut), trzecie okrążenie zrobiliśmy o blisko 10 minut dłużej, niż poprzednie. Na placu boju zostaliśmy we dwójkę. Postanowiliśmy nieco nadgonić. Wyszło nam, że pierwsze 3 okrążenia pokonaliśmy w czasie 2:10 h. Jeżeli w dalszym ciągu chcieliśmy złamać granicę 4 godzin, musieliśmy nieco przyspieszyć fundując sobie noworoczny negative split.
Czwarte okrążenie trwało dokładnie 38 minut, a piąte o minutę krócej.
Gdy zaczynaliśmy ostatnią pętlę, zmęczenie powoli dawało się nam we znaki. Pamiętam, że wziąłem wtedy ostatni z 3 żeli. Popiłem go izotonikiem. W zestawie oczywiście pojawiła się słynna herbata. Nie mogło jej przecież zabraknąć.
Z każdym krokiem było mi coraz zimniej, więc czym prędzej chciałem dobiec do mety i wreszcie się ogrzać. Grzegorz myślał chyba o tym samym. Od kilku kilometrów mało co rozmawialiśmy. Każdy skupiał się na oddechu i pracy rąk na licznych podbiegach.
A propos podbiegu. Ten o długości 1,5 kilometra pokonaliśmy w tempie 5:13 min/km. Z górki było tylko lepiej. Kilometry wchodziły w tempie 4:40-4:50 min/km. To co się stało na końcu, zapamiętam na długo.
Tak od ostatnich 4-5 kilometrów, co chwilę sprawdzałem nasz czas. Już wtedy wiedziałem, że na mecie spokojnie przekroczę dystans 43 kilometrów. Tym samym, nie byłem do końca pewny, czy mimo wszystko uda się nam złamać te magiczne 4 godziny. No jakby wyglądał wynik 4:01:02? No nie wyglądałby.
Postanowiłem jeszcze mocniej przyspieszyć. Grzegorz od razu się ze mną zabrał. Pamiętam, że zrobiłem to na długiej prostej do komara. Skręciliśmy w lewo, po czym krzyknąłem do Grzegorza, że powinno się udać.
Ostatni kilometr, to był jakiś kosmos. Tempo wzrosło do 4:00-4:10 min/km. Zakręt w prawo i ostatnie 500 metrów, które pokonałem w czasie poniżej 4:00 min/km.
To właśnie na końcu tej prostej, po prawej stronie, zobaczyłem Magdę, Eweliną i moich rodziców. Ich doping na cito dodał mi skrzydeł. Wiedziałem, że ważą się losy 4 godzin, więc nawet do nich nie podbiegałem. W przeciwnym razie, bez wahania bym to zrobił.
Zakręt w lewo i meta.
Udało się! Warto było szaleć tak.
Byłem 28 wśród osób, które ukończyły królewski dystans. Jakby na to nie patrzeć, to gdy piszę te słowa (5.01.2021 r.), jestem biegaczem z 28 wynikiem w Polsce, w 2021 r. Toż to tekst idealny na nagrobek!
Po przekroczeniu mety zgiąłem się w pół i trochę to trwało, zanim do siebie doszedłem. Podziękowałem Grzegorzowi za bieg, po czym dołączyli do mnie moi najwięksi fani. Magda przyniosła mi ciastko, które położyła mi na murku. Miało tam na mnie czekać, gdy skończę się rozciągać. Dzięki! 🙂
W tym miejscu ściągam czapkę z głowy, owerol z pleców, a także opaski kompresyjne z łydek, za to, że organizator dopiął swego. Zrealizował ten bieg w tak trudnych czasach. Dziękuję także wolontariuszom, bo domyślam się, że niezwykle o nich ciężko w taki dzień, jak 1 stycznia.
Coś ten Park Śląski covida się nie lęka. Najpierw finiszowałem w nim w trakcie Silesia Marathonu, a teraz także w ramach Cyborga.
Chcecie startować w biegach?
Zapraszamy na Śląsk!