Postanowiłem dalej robić swoje. Biec, na ile jestem w stanie. Tym bardziej, że w swojej grupie, znajdowałem się na dobrej, drugiej pozycji. Wtedy ciężko było mi ocenić, czy uda się stanąć na podium. Wszak nie wiedziałem jak mocni są zawodnicy, którzy startowali w kolejnych falach.
Kilka zakrętów dalej i ponownie znalazłem się na krótkiej prostej, która prowadziła na dziedziniec. Dwie kwestie zaprzątały mi wtedy głowę:
1. „Nie chcę piwa! Nie chcę go już! :(„.
2. „No dobra. Napiję się, ale co zrobić, aby nie ulać nim? :/”
Tym razem przy stołach z piwem było już o wiele więcej osób.
Mein gott! W nogach miałem już 3200 m w średnim tempie 3:40 min/km, a muszę sięgnąć po kolejne piwo. Przecież to jest niehumanitarne!
Na całe szczęście znalazłem w grupie Darka. Podszedłem do niego z piwem i wróciliśmy do rozmowy.
Wziąłem kubek do ust i zacząłem pić. To znaczy… starałem się to zrobić. Szybko uzmysłowiłem sobie, że przełyk nie współpracuje z resztą ciała. Ciężko było mi robić kolejne łyki. Trudno jest wypić wodę/izotonik zaraz po sprincie, a co dopiero piwo.
Tę sytuację idealnie przedstawia poniższe zdjęcie:
Ostatecznie jakoś się udało. Wypiłem do dna, po czym rozpocząłem trzecią pętlę.
Druga przerwa na piwo trwała 40 sekund.
Miałem już za sobą połowę dystansu, a także ok 750 ml piwa. Najbardziej obawiałem się nie tego czy będę w stanie wrócić do tempa poniżej 4:00 min/km, ale tego, czy przy okazji mi się nie uleje 😉
Na całe szczęście, po każdym plastikowym kubku, w mgnieniu oka się odgazowywałem. Bez wykonania tej czynności, chyba wkrótce bym eksplodował.
Nie ukrywam, że trzecią pętlę nie biegło mi się już tak fantastycznie, jak pierwszą. Z każdym krokiem coraz bardziej czułem moc piwa. Było mi jakoś tak ciężko. Jakby na to nie patrzeć – pod względem objętości – miałem już w sobie zawartość półtorej puszki piwa. Zamiast jednak spocząć na leżaku w ogródku działkowym, przemierzałem alejki parku w tempie, w którym śmiało złamałbym 20 minut na dystansie 5 kilometrów.
Dotarliśmy do ostatniego piwa.
Zatrzymaliśmy się przy stole i nagle się okazało, że jest jakoś jest tak… luźniej w głowie 😉 Sporo wchłoniętego tlenu, a także te kilka % alkoholu, przyjętego w tak ekspresowym czasie sprawiło, że można było poczuć lekki rausz. W życiu, w tak krótkim czasie, nie byłem tak łatwy.
Nie był to oczywiście jakiś stan wielkiego upojenia. Bardziej zapowiedź tego, że gdybyśmy tak biegli jeszcze z godzinę, to wszyscy – tak jak pijemy i biegniemy – zapełnilibyśmy kilka Izb Wytrzeźwień w ościennych miastach.
O dziwo, ostatnia przerwa na piwo, trwała najkrócej -> 36 sekund.
Nie wiem jak tego dokonałem, ale udało mi się je jakoś wypić.
Oczywiście byłem wolniejszy w piciu zarówno od Darka, jak i od zawodnika, który biegł w naszej grupie na 3 miejscu. Po ostatniej zmianie, rzucił się do biegu i to my z Darkiem musieliśmy go teraz gonić.
Jego tempo okazało się za szybkie, więc prowadził, aż do samej mety.
Po kilkuset metrach dogoniłem Darka, po czym pokonaliśmy wspólnie z jakieś 300-400 metrów. Ważyły się losy 2 i 3 miejsca. Po ostatnim zakręcie pojawiła się prosta na dziedziniec. Darek od razu przyspieszył zostawiając mnie w tyle.
Prawdopodobnie, gdyby nie ten litr piwa, nawiązałbym z nim walkę. Wolałem jednak dobiec do mety nie uroniwszy ani kropli piwa. A uwierzcie, był moment, w którym biegłem na granicy uzewnętrznienia się.
Jest!
Przed oczami wyrosła meta, która, którą minąłem po kilku sekundach.
Zatrzymałem Garmina, zgiąłem się w pół i skryłem twarz w dłoniach. Choć może to wyglądać, jakby miał zaraz zwymiotować, wcale mi to nie groziło. Byłem po prostu cholernie zmęczony.
Dwa tygodnie wcześniej – w upalnym Berlinie – walczyłem o złamanie 3 h [relacja]. Ostatecznie i tak było nieźle, bo wykonałem plan minimum: złamałem 3:10 h (wynik: 3:08:50). Tak szczerze i od serca: po 4-krotnej piwnej mili, byłem o wiele bardziej zmęczony.
Wstałem, podziękowałem Magdzie, Ewelinie i moim rodzicom za gorący doping, po czym odebrałem medal. Chociaż na tym zdjęciu wygląda, jakbym go komuś wyrwał:
A sam medal?
Super praktyczny, bo to jednocześnie otwieracz do butelek:
Zapozowałem tak, jakbym wypił co najmniej 4 zgrzewki Tatry Mocnej, a później doprawił się ciepłą wódką pod monopolowym:
Dotarłem do Darka i gęby same nam się zaczęły śmiać 🙂
Widzieliśmy się zaledwie kilkanaście razy w życiu. Wspólnego piwa – przed tym biegiem – nigdy nie dane nam było spożyć. A dzisiaj? Kurde… ale było fajnie!
Gdybym ten dzieńń miał podsumować tylko jednym zdjęciem, to wybrałbym to:
Pogadaliśmy, wypiliśmy dwa piwa, a w międzyczasie rywalizowaliśmy – jak równy z równym – na dystansie 6,4 km. Czego chcieć więcej w to sobotnie popołudnie? Nic! Zupełnie nic! 🙂
W klasyfikacji OPEN zająłem 6 miejsce.
Darek zajął czwarte. Okazało się, że rozdzielił nas Marcin, który wystartował w innej fali.
Zresztą, walka o podium okazała się być niezwykle wyrównana:
Gdybyśmy tak nie gadali, to może udało by się na nie wskoczyć. Obydwoje doszliśmy jednak do wniosku, że tego dnia ważniejsze było co innego. Przede wszystkim te wspólne rozmowy przy piwie, rywalizacja w przyjacielskiej atmosferze, a nie przysłowiowe spinanie się na wynik. Każde piwo starałem się dopić do samego końca. Nie oszukiwałem wylewając je cichaczem pod nogi, bądź wyrzucając do kosza nie dokończony kubek. Zasada fair play jest dla mnie zawsze niezwykle istotna. Oszukiwanie samego siebie jest strasznie słabe i równie żałosne. Tyle w temacie.
Po biegu odebrałem burgera, po czym wróciliśmy do domu.
Jak oceniam organizację?
W samych superlatywach!
Na początku obawiałem się trochę o to, jak będzie oznaczona trasa. Było na niej kilka ostrych zakrętów, które mogły zmylić nie jednego zawodnika i niejedną zawodniczkę. Nie słusznie. Była idealnie wytyczona. W newralgicznych miejscach znajdowali się wolontariusze, którzy wskazywali właściwy kierunek. Ciężko było się zgubić.
Z tego co się orientuję, to był pierwszy bieg, którego organizacji podjęła się grupa Siemianowice i Przyjaciele Biegają. Mam nadzieję, że nie ostatni. Pomysł na Piwną Milę to był strzał w dziesiątkę. Pakiety wyprzedały się w bardzo krótkim czasie. Domyślam się, że w przyszłym roku, lista startowa zostanie jeszcze szybciej zamknięta.
Ekipa SiPB to grupa pozytywnie zakręconych ludzi, która – na biegowej mapie śląska – stworzyła niezwykle ciekawe zawody. To jest kolejny przykład na to, że jeżeli za organizację zabierają się pasjonaci biegania, to klimat wylewa się hektolitrami pozytywnych emocji. Jeżeli jest to przy okazji bieg z piwem – można także liczyć na miejscowego lagera.
Ja na pewno pojawię się tam za rok.
Na zdrowie!
I do zobaczenia.