W tej początkowej – zwartej grupie – wydawało mi się, że biegnę zdecydowanie za wolno. Spojrzałem na pomiar z Garmina. Aktualne tempo wynosiło 3:45 min/km. Może nieco za szybkie, ale skoro biegnie mi się dobrze, to nie chciałem na razie zwalniać. Zobaczymy co będzie później.
Po wybiegnięciu z ulicy Stanisława Lema, skąd zaczynaliśmy półmaraton, skręciliśmy w prawo. Pojawił się pierwszy z kilkunastu krótkich podbiegów, które tego dnia mieliśmy pokonać. Skróciłem krok zwiększając kadencję, a także zacząłem energicznie machać rękami. Po chwili miałem go już za sobą. Pojawiło się oznaczenie 1-ego kilometra. Pokonałem go w 3 minuty i 44 sekundy. Pomyślałem sobie wtedy, że byłoby pięknie, gdybym takie tempo utrzymał do końca.
Nasza grupa nieco się zmniejszyła. Do przodu wystrzelili najszybsi zawodnicy. Przy mnie znajdowało się kilku, może kilkunastu biegaczy. Zwartym kordonem dotarliśmy do pierwszego z dwóch mostów, którym mieliśmy się dostać na drugą stronę Wisły. Chwilę przed nim Garmin oznajmił, że właśnie pokonałem 2000 metrów. Czas drugiego kilometra? Już podaję -> 3:46 min. 15 sekund urwane z każdych 4 minut, a ja się czuję, jakby biegł w tempie 5:40 min/km. Niezwykle lekko mi się oddychało, a w nogach czułem moc. O kryzysie nie było mowy.
Kilka zakrętów dalej przebiegliśmy pod estakadą. Pamiętam, że wtedy ostro główkowałem czy dalej biec w tempie około 3:45 min/km? Czy może jednak zwolnić o te 10 sekund i trzymać się założonego wcześniej planu? Doszedłem do wniosku, że to przecież ostatni, tak szybki bieg tego roku. Niczego tak w zasadzie nie ryzykowałem.
W niedługim czasie pojawił się pierwszy wodopój. Chwyciłem za kubek z wodą i opróżniłem jego zawartość. Spojrzałem na flagę z oznaczeniem piątego kilometra, którą lada chwila miałem minąć. Na dole rozłożono matę z pomiarem czasu. Gdy tylko się nad nią znalazłem, zerknąłem na czas, a tam… 18:22 min. Że co?!?
Zdałem sobie wtedy sprawę, że 5 kilometrów pokonałem w średnim tempie 3:40 min/km (!). O całe 31 sekund wolniej, od mojej aktualnej życiówki (17:51 – relacja). Jak dla mnie było to niebywałe, że jeszcze jakiś czas temu z trudem łamałem 20 minut na 5 kilometrów, a teraz – bez żadnego problemu – biegłem o półtorej minuty szybciej. Ba! Przede mną było jeszcze przecież 16 kilometrów trasy. Wszystko mogło się przecież wydarzyć. Podświadomie czułem jednak, że to jest jeden z tych dni, które mogą mnie bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Dotarliśmy do Kładki Ojca Bernatka, po czym skręciliśmy w lewo. To właśnie tam wykonano mi poniższe zdjęcie:
Ostry zakręt w prawo i znaleźliśmy na Bulwarze Podolskim. Odkąd w 2015 roku, trzykrotnie biegłem wzdłuż Wisły, te bulwary zaczęły mi się źle kojarzyć. Pech chciał, że w tym miejscu, wiatr zazwyczaj chciał mi oderwać głowę od tułowia. Tym razem naprawdę nie miałem na co narzekać. Słońce w dalszym ciągu było schowane za chmurami. Wiatr był ledwo odczuwalny. No i ten przepiękny chłód, który sprawiał, że ciało ani myślało o tym, żeby się poddać.
Minęliśmy szósty (3:45 min), a potem siódmy (3:47 min) i ósmy (3:44 min) kilometr. Nieuchronnie zbliżaliśmy się do Błoni Krakowskich – jak dla mnie, najnudniejszego fragmentu trasy. Nigdy nie lubiłem dużych, otwartych przestrzeni. Wolę, gdy w kadrze coś się dzieje. Chodnikiem biegliśmy w jedną stronę, by po jakichś 1500 metrach nawrócić i pokonać ten sam fragment aleją 3 Maja.
Po tym ósmym kilometrze wpadłem na pewien pomysł. W tym roku poprawiłem prawie wszystkie życiówki. Do kompletu zabrakło tej na dystansie 10 kilometrów. Powód jest prosty – unikam tej odległości jak ognia, bo wiem z czym to się je. Dycha boli jeszcze raz tyle, co bieg na 5 kilometrów. A bieg na 5000 metrów boli fest. Po co się męczyć, skoro tych dych można po prostu unikać? 😉
No… a gdyby tak poprawić sobie tę dychę właśnie w trakcie tego półmaratonu? Przecież tam też będzie mata z pomiarem czasu. Trasa ma atest, więc dlaczego nie? Z nową życiówką na połówce na 21,095 m może być różnie, ale z Krakowa wrócę sobie chociaż z PB na 10 kilometrów. To był mój cel na kolejne dwa kilometry.
Pojawiło się oznaczenie z napisem „10 km”. Minąłem matę i spojrzałem na Garmina -> 37 minut i 20 sekund. Wreszcie, po 7 latach (sic!) mam nową życiówkę.
No i co teraz? Zwalniać i biec w granicy komfortu?
Czy może jednak próbować walczyć dalej i zaskoczyć się wynikiem w Tauron Arenie?
Odpowiedź mogła być tylko jedna: „Proszę Państwa – jedziemy z tym koksem!” 😉
A propos tego 10-ego kilometra. Wiecie ile czasu zajęło mi, aby go pokonać?
Odpowiedź: 3:46 min.
No dobra, a 11-sty? Ile trwał?
Odpowiedź: 3:46 min.
Wszystko fajnie, a to może 12-sty kilometr trwał jakoś dłużej?
No nie, bo: 3:46 min.
Nie wiem jak to się stało, ale biegłem za zaprogramowany. Jak w jakimś transie. W życiu nie czułem się tak pro, jak właśnie wtedy. Kryzys – nawet taki mikroskopijny – nie nadchodził. To było coś niesamowitego!
W połowie 12-ego kilometra pojawił się kolejny wodopój. To właśnie wtedy postanowiłem wziąć żel, który solidnie popiłem wodą, a później izotonikiem. Wiedziałem, że czeka mnie największe wyzwanie tego niedzielnego przedpołudnia: podbieg na rynek w Krakowie.
Na mapie tak się prezentował i zdecydowanie wyróżniał się na tle pozostałych podbiegów:
Z uwagi na zmniejszenie prędkości przelotowej przy punkcie z wodą, a także z powodu rozpoczęcia podbiegu, 13-sty kilometr był najwolniejszy. Wyniósł całe 3 minuty i 56 sekund. Czaicie? Bo ja do końca w to nie wierzę. Najwolniejszy kilometr, z tych całych 21 kilometrów, w dalszym ciągu wynosił mniej, niż 4 minuty. Niech mnie ktoś uszczypnie, kopnie i przeturla po rozsypanych klockach LEGO, bo jakoś to do mnie nie dochodzi.
Przed Wawelem skręciliśmy ostro w lewo. Chwilę biegliśmy koło zielonego skweru, po czym – ulicą Wiślną dotarliśmy na krakowski rynek.
Co tam się działo! Wiwaty, krzyki i omdlenia! Doping w najlepszym wydaniu.
Co z tego, skoro skupiając się na wykonaniu swojej misji, nie mogłem im podziękować :/
Pamiętam co działo się ze mną w Berlinie. Wystarczyło tylko podnieść dłoń ku niebu w geście podziękowania, a tętno w sekundę dobijało do jakichś zabójczych wartości. Tak niestety działa euforia. Przynajmniej u mnie.
Zostawiłem za plecami rynek. Pojawiło się oznaczenie 14-ego kilometra. No po prostu nie zgadniecie w jakim czasie go pokonałem 😉
Odpowiedź: 3:46 min.
A kolejny? Ten 15-sty? No Marek nie rób sobie jaj!
Odpowiedź: 3:46 min.
To już było nudne. Od dobrych dziesięciu kilometrów nikt mnie nie wyprzedził. W dalszym ciągu miałem siłę i w dalszym ciągu znajdowałem się na 67 pozycji wśród 4169 biegaczy (!).
Zaraz za matą z pomiarem czasu na tym 15-stym kilometrze, dotarliśmy do kolejnego bulwaru. Tym razem padło na Bulwar Kurlandzki.
Wiecie, to nie jest tak, że w tamtym momencie w ogóle nie byłem zmęczony. Od jakichś kilku kilometrów czułem tempo, którym się poruszałem. Nie oddychało mi się już tak rewelacyjnie jak na początku. Nogi były obolałe. To wszystko mieściło się jednak w normie. Nie było od niej żadnych odchyleń. Jak dla mnie, to była po prostu oznaka normalnego zmęczenia. Jakby na to nie patrzeć, to od prawie godziny poruszałem się w średnim tempie 3:46 min/km.
16-sty kilometr trwał 3:52 min, a kolejny 3:54 min.
Powoli zbliżałem się do granicy 4 min.