Są takie sytuacje, które filozofom się nie śniły: benzyna i ropa powyżej 6,00 zł, inflacja, która do 6% zaczyna dobijać, a także to, co wydarzyło się w trakcie 7. Cracovia Półmaratonu Królewskiego. Do stolicy Małopolski zmierzałem z misją poprawienia swojej dotychczasowej życiówki z Tychów, która wynosiła 1:24:26 (relacja). Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że może być z tym różnie. Trzy tygodnie wcześniej udało mi się wywalczyć PB na dystansie maratonu. W upalnym Berlinie dobiegłem do mety po 3:08:50 biegu (relacja). Nie ukrywam, że dochodziłem do siebie przez blisko dwa tygodnie. Byłem zmęczony. Tempo obydwu biegów dało mi w przysłowiową kość. Poza tym, od jakichś dwóch miesięcy, zaczął mi doskwierać lewy Achilles. W Krakowie nie liczyłem więc na jakiś spektakularny wynik. Fajnie byłoby złamać 1:24 h, ale jeżeli się nie uda, to nie będę tego rozpamiętywał do końca swoich dni. To miał być ostatni szybki start w 2021 roku. I wiecie co? To był przy okazji najszybszy bieg w moim życiu.
Do Krakowa ruszyliśmy rodzinnie w składzie ja – CEO drogadotokio.pl, a także córka Magdalena i żona Ewelina. Ostatnio w Krakowie biegłem w 2015 r. Dodam, że byłem tam wtedy aż trzykrotnie:
1) XII Półmaraton Marzanny – 22.03.2015 r. (relacja)
2) 14. PKO Cracovia Maraton – 19.04.2015 r. (relacja)
3) 2. PZU Cracovia Półmaraton Królewski – 24.10.2015 r. (relacja)
Przyznam się bez bicia, że po tym intensywnym 2015 roku, na jakiś czas miałem dość startów w tym mieście. Ileż razy można biegać wokół Błoni? Gdy dowiedziałem się, że rozpoczynają się zapisy na tegoroczną edycję, postanowiłem odnowić starą – biegową znajomość i wrócić nad Wisłę. Okazało się, że wiele bym stracił, gdybym tego nie zrobił.
Po zaparkowaniu, od razu ruszyliśmy w kierunku Tauron Arena, aby odebrać numer startowy. Ustawiłem się w kolejce do strefy wydzielonej tylko i wyłącznie dla biegaczy.
Po chwili miałem już w dłoniach pełen zestaw, który tak się prezentował:
W pakiecie – oprócz rzecz jasna numeru startowego z wbudowanym chipem – znalazłem także koszulkę ASICS, napój 4Move, żel, czekoladę i makaron. Gdyby się mocno uprzeć, to prawie dałoby się z tego zrobić jakieś ciasto.
Poprosiłem o zdjęcie na ściance:
Po czym weszliśmy na płytę hali.
Doskonale pamiętam moment, w którym finiszowałem w niej 6 lat temu. Dookoła ciemność, a przed oczami krótka prosta z fantastycznie doświetloną metą. Każdy – nie ważne ile pozostało mu sił – starał się tam rozpędzić do jakichś nieprzyzwoicie szybkich prędkości. Wstyd było zwolnić.
No i gdy tak sobie to wszystko wizualizowałem, nagle zgasły górne światła. Na hali zapanował klimat, który ponownie miał nam towarzyszyć, w trakcie ostatnich metrów biegu.
Odruchowo udałem się w stronę światła i poprosiłem Ewelinę o zdjęcie. Cóż mogę poradzić. Wygrzewanie się w blasku jupiterów to moje nowe hobby. Zaraz za dobrą muzyką, dobrą książką i równie dobrym filmem.
Przy okazji odkryłem, że moje – już wystarczająco żółte Nike Alphafly – stały się jeszcze bardziej żółte. Z daleka ciężko je było przeoczyć, a gdy spoglądałem na nie z bliska, momentalnie miałem powidoki.
W ramach rozgrzewki pościgałem się trochę z Magdą po płycie hali, po czym około godz. 10:00, ruszyliśmy w kierunku startu.
Stanąłem na schodach i spojrzałem na te kilka tysięcy biegaczek i biegaczy. W dobie Covidu, jeszcze do nie dawna, taki widok był raczej niespotykany. Biegi wirtualne to przecież nie to samo.
Po raz pierwszy w życiu miałem wystartować w najszybszej grupie „<1:24:59”. Wybrałem ją całkowicie świadomie. Skoro w Tychach, kilka tygodni wcześniej, pokonałem metę w czasie 1:24:26, to widocznie to było moje miejsce. Oczywiście nie gwarantowało osiągnięcia wymarzonego czasu, ale przynajmniej nie było problemu z lawirowaniem między wolniejszymi biegaczami.
Gdy do niej dotarłem, to spojrzałem na tych wszystkich biegaczy. Co prawda nie mam nadwagi, ale postura atlety też mi na razie nie grozi. Czułem, że chyba tam nie pasuję. Większość z nich wyglądała bardzo profesjonalnie. Wiecie, mega szczupła i umięśniona budowa ciała i koszulki startowe na ramiączkach.
Na początku pomyślałem, że gdzie mi tam do nich. Później przypomniałem sobie o wyniku z Tychów i chyba uwierzyłem w siebie. Jeżeli mowa o bieganiu, to z tą wiarą jest u mnie ostatnio ciężko. Szczególnie w momentach, kiedy – trenując tylko 3 razy w tygodniu, po 20 kilometrów, w średnim tempie 4:45 min/km – pokonuję metę w tak zaskakującym dla mnie czasie.
Jak już wspomniałem o koszulkach na ramiączkach, to nie wypadałoby pominąć kwestii związanej z warunkami atmosferycznymi. Te jawiły się jako wybitnie sprzyjające szybkiemu bieganiu. Miało być w okolicy 9-10 stopni Celsjusza. W bonusie: zero wiatru, deszczu i słońca. Bajka!
Ucałowałem moje dziewczyny, po czym przygotowałem Garmina. Wirtualnego pacemakera ustawiłem na tempo 3:55 min/km. Mój plan był prosty: biec w tempie 3:55 min/km i spróbować zejść poniżej 1:24 h. Jeżeli się nie uda, to swoje i tak już w tym roku zrobiłem. Poprawiłem życiówki na 5 km, w półmaratonie i w maratonie. Naprawdę nie mam co narzekać.
Rozpoczęło się odliczanie.
Po kilku sekundach minąłem matę wciskając przycisk „START”. Jakże byłem ciekawy, ile czasu upłynie, gdy ponownie z niego skorzystam zapisując czas.
Pomachałem Magdzie i Ewelinie, które znajdowały się po lewej stronie ogrodzenia, po czym ruszyłem przed siebie.