Nad wstępem do tej relacji siedzę już od dobrych kilkunastu minut, no i w dalszym ciągu nie wiem od czego zacząć. W głowie kotłuje mi się wiele myśli i równie sporo emocji. To, co przeżyłem w pewną niehandlową niedzielę 2021 roku w Tychach, pozostanie we mnie na długo. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że bieganie to… („Ok Marek! Konkrety! Bo, jak tak dalej pójdzie, to mi się mielone przypalą!” – dop. red.). No… dobrze. To może w ten sposób: tegoroczny Tyski Półmaraton to była petarda! („No to rozumiem! Tak rzeczywiście jest o wiele lepiej <3” – ponowny dop. red.).
To był mój czwarty start w tym biegu. Poprzednie 3 edycje darzę niesamowitym sentymentem z jednego prostego powodu: dystans 21 kilometrów i 97 metrów pokonałem wraz z córką Magdaleną. W 2017 roku udało nam się zająć drugie miejsce w klasyfikacji „Biegacz z dzieckiem w wózku” (relacja). Rok później było to trzecie miejsce (relacja). Z roku na rok konkurencja była coraz mocniejsza. Doprowadziło to do tego, że w 2019 roku wypadłem poza podium, zajmując przy okazji miejsce numer cztery (relacja).
Po pakiet udaliśmy się rodzinnie w dzień startu. Podobnie, jak w latach ubiegłych, w dzień biegu biuro zawodów mieściło się w Hali Sportowej Tychy. Po wejściu od raz skierowaliśmy się do lady, przy której odebrałem wszystkie potrzebne precjoza.
Pakiet prezentował się w ten sposób:
Od razu muszę dodać, że projekt koszulki to kolejne małe mistrzostwo świata. Kolejne, bo organizator przyzwyczaił nas do tego, że motyw przewodni biegu, czy to w grafikach promujących, czy to na koszulce, to takie mocne 10 na 10. Już teraz nie mogę się doczekać co też pojawi się w trakcie przyszłorocznej edycji. Czy będzie to ośmiornica? Żubr? A może Medauroidea extradentata? Zobaczymy.
Plan na bieg był z gatunku: „Coś bardzo optymistycznego, ale do zrobienia”. Moja aktualna życiówka wynosiła 1:28:31 h. Uzyskałem ją w 2019 roku, w trakcie XIV Silesia Półmaraton (relacja). Jako, że przez ten rok pojawił się u mnie progres (m.in. nowa życiówka na 5 km – 17:51 – relacja), postanowiłem, że spróbuję ją poprawić. Moim celem był czas w okolicy 1:26 h.
Kilka dni wcześniej poszedłem na 20-kilometrowy trening. 7 kilometrów pokonałem w tempie 3:55 min/km, czyli w nieco szybszym, niż te docelowe. Nie ukrywam, że było ciężko. Może to wynik tego, że w tym dniu miałem już w nogach całą Ikeę i pół Agaty. No nic, postanowiłem, że mimo wszystko spróbuję. Trasa nie należy do jakichś super łatwych, więc co będzie, to będzie. Bieg z wózkiem niestety nie wchodził grę. Magda już by się raczej do niego nie zmieściła.
Start miał się rozpocząć o 10:00. Tradycyjnie, biegacze z wózkami, mieli ruszyć kilka minut wcześniej. Do tego czasu udało mi się namierzyć całą trójkę biegaczy, która potem zajęła wszystkie miejsca na podium. Był Michał Stopa, z którym trzykrotnie przegrałem („How dare you!). Był także Przemysław Maj z bloga majobiega.pl, a także Maciej Garnowski, z którym kilka razy trenowałem/rywalizowałem, w trakcie licznych biegów. Znałem każdego z nich i za każdego trzymałem kciuki.
Zmierzając na start, dostrzegłem w oddali TOI-TOI’e, a także coraz dłuższą kolejkę biegaczy, która się do nich ustawiała. Ale zaraz, zaraz! Cóż to jest, tam w oddali. Takie szare, z czterema miejscami postojowymi? Okazało się, że to pisuary. Fakt, były tam i w zeszłym roku, ale wcześniej jakoś o nich nie wspomniałem.
Zająłem swoje miejsce i myśląc o bezkresnych łąkach północnych Alp (aby się dostatecznie skupić), przystąpiłem do ostatniej – przedstartowej jedynki. Po chwili z boku stanął jeden z biegaczy. Widziałem kawałek jego głowy, część czoła i zarys ucha. Reszta była słodką tajemnicą. Powiedziałem mu, że czuję się teraz jak w randce w ciemno. Już go chciałem spytać jakiej słucha muzyki, gdzie pracuje i czy lubi dobrą książkę, ale skończył pierwszy. Oddalił się i nasze drogi się rozeszły :/
Rozpocząłem krótką rozgrzewkę, ucałowałem swoje dziewczyny, po czym ustawiłem się za linią startu – zaraz za wózkarzami. To właśnie oni ruszyli jako pierwsi.
Pożegnaliśmy ich gromkimi brawami, po czym zbliżyliśmy się do maty z pomiarem czasu. Ustawiłem wirtualnego pacemakera na tempo 4:05 min/km. 3… 2… 1… i ruszyliśmy. Niech się dzieje!
Kilkadziesiąt metrów po starcie skręciliśmy w prawo, w Aleję Piłsudskiego. Rozpoczęła się pierwsza z wielu długich prostych. Na jej końcu – zaraz przed rondem – mieliśmy zawrócić. Rondo to w Tychach słowo klucz. Czy w lewo, czy w prawo – na pewno na nie trafisz. Jeżeli się do niego zbliżasz, to bank czeka Cię podbieg. Dopiero mijając go za plecami, czeka Cię zbieg i chwila oddechu.
Początek to najważniejszy moment każdego biegu. Tak było i tym razem. Wiadomo – strzał startera, adrenalina i sporo biegaczy. Ciężko jest wtedy oszacować tempo. Bardzo łatwo natomiast pobiec za szybko i przeszarżować. Na bieżąco spoglądałem więc na pomiary Garmina. Szczególnie na pozycję: „aktualne tempo”. Gdy na dłużej zatrzymało się w okolicy 3:50-3:55 min/km, wówczas wiedziałem, że biegnę zgodnie z planem. Tak, wiem, że pacemakera ustawiłem na 4:05 mn/km, ale znając trasę, chciałem zostawić sobie w zapasie kilka cennych sekund, które zapewne roztrwonię na ostatnich podbiegach.
Wspomniany nawrót i oznaczenie pierwszego kilometra. Czas: 3:56 min. Wszystko rozpoczęło się zgodnie z planem.
To był moment, w którym w zwartej grupie biegaczy, zaczęły się pojawiać coraz większe prześwity. Zobaczyłem przed sobą biegacza, z którym łączył mnie model butów: NIKE Next 4%. Powiedziałem mu, że również myślałem o tym, aby je ubrać, ale obawiałem się, że kamienie i leśne dukty wokół Jeziora Paprocańskiego, mogą im zaszkodzić. Podeszwy tych butów niszczą się przecież od samego patrzenia.
Spytał mnie na jaki czas biegnę. Odpowiedziałem, że chcę biec w tempie ok. 4:00 min/km. Przy okazji zaproponowałem, że może zabierzemy się razem? Powiedział, że nie ma sprawy. Dodał, że teraz niech ja prowadzę, a on zmieni mnie za kilometr. Taki układ mi pasował.
W oddali dostrzegłem Magdę i Ewelinę. Ich krzyk bardzo mi się przydał przed następnym podbiegiem. Przybiłem piątkę Magdzie, po czym ruszyłem w dalszą drogę.
Od razu się opamiętałem. Ta chwilowa euforia sprawiła, że moje tempo od razu wzrosło. Postanowiłem zrównać się ze swoim biegowym kompanem. Nasz wspólny bieg nie trwał jednak długo. W nogach czułem jakąś taką niezwykłą moc, że zamiast trzymać się tempa 4:05 min/km, poruszałem się jakieś 10 sekund szybciej. Niestety zerwałem naszą dżentelmeńską umowę i wkrótce się od niego oddaliłem.
Drugi kilometr: ponownie 3:56 min.
Chwilę przed minięciem oznaczenia trzeciego kilometra (pokonałem go w czasie: 3:47 min), znalazłem się na ulicy Stoczniowców. Nie ukrywam, że tego fragmentu trasy, nigdy nie darzyłem jakąś dużą dozą sympatii. Niewiele się tam dzieje i zazwyczaj wiatr wieje prosto w twarz. Może to też wynik tego, że zawsze – czy biegłem z Magdą, czy też jak teraz – solo, zostawałem tam prawie zupełnie sam. W okolicy nie miałem biegaczy, z którymi mógłbym pokonać kilka kolejnych kilometrów. Tam zawsze, walka z samym sobą, była jakoś tak bardziej odczuwalna. Czwarty kilometr i czas 3:55 min.
Biegło mi się rewelacyjnie. Mimo wszystko, gdzieś tam z tyłu głowy, pojawiło się pytanie: „Marku – ile jeszcze pociągniesz w tym tempie? Hmm?”. Wtedy nie znałem na nie odpowiedzi. Zamiast na myśleniu o pierdołach, wolałem się skupić na biegu.
Kolejny kilometr -> 3:57 min. Pierwsze 5 000 metrów pokonałem w czasie 19:32 min. Zazwyczaj, w takim tempie kończyłem piątkę, po czym od razu zginałem się w pół i chwilę to trwało, zanim doszedłem do siebie. A teraz? Przecież to nie była nawet połowa trasy. Najciekawsze miało dopiero nadejść.
4 komentarze
Ciekawie się Ciebie czyta 🙂 tak dalej 🙂
Dzięki! 🙂
A ja tam byłem i do Ciebie krzyczałem! Właśnie tuż po pierwszym wodopoju : )
Wielkie dzięki! 😉