Tyski Półmaraton to dla mnie szczególny bieg. Przez lata bardziej o nim słyszałem, niż w nim uczestniczyłem. Wszystko uległo zmianie w 2017 r., gdy wystartowałem w nim po raz pierwszy. W specjalnej klasyfikacji „Biegacz z wózkiem”, wraz z Magdą, zajęliśmy wtedy trzecie miejsce [relacja]. Rok później przesunęliśmy się na drugą pozycję [relacja]. Emocje związane ze wspólnym przekroczeniem mety, a później – z wchodzeniem na podium – były niesamowite. Wielkie szczęście pomieszane ze wzruszeniem. Właśnie tak było co roku w Tychach. A jak było tym razem? Do podium zabrakło niewiele, ale to nie ono było najważniejsze.
Po pakiet przyjechaliśmy w dzień biegu. Tego dnia biuro zawodów znajdowało się tam, gdzie 2 lata temu – w budynku Hali Sportowej Tychy. To właśnie w jej sąsiedztwie usytuowano start i metę półmaratonu. Rok temu finiszowaliśmy przy centrum handlowo-rozrywkowym Gemini Park Tychy.
Co znalazłem w pakiecie?
Oprócz numeru startowego i tony ulotek, w moich rękach wylądowała okolicznościowa torba, koszulka z kapitalnym nadrukiem, a także podwójne Espresso i krem ochronny z filtrem 30. Później okazało się, że tego dnia bardziej sprawdziłby się krem z filtrem 60, albo od razu taki o numerze 426.
Kilka zdjęć na ściance i po chwili ponownie znaleźliśmy się na parkingu, gdzie rozpocząłem przygotowania do startu.
Do tej kieszeni woda, do tamtej chusteczki. Tutaj banan, a tu żel. Plusem biegania z wózkiem jest m.in. to, że w zasadzie człowiek staje się samowystarczalny. Wiezie przecież ze sobą niezły bufet. Ba! Szwedzki stół nawet. Bez problemu można mijać kolejne punkty z wodą, skupiając się przy tym tylko i wyłącznie na samym biegu.
Pamiętam jak bałem się pierwszego startu z Magdą na dystansie 21 km. Nie wiedziałem jak zniesie tak długą podróż. Zawsze przecież może ją najść ochota, aby wyjść z wózka. Co prawda taka sytuacja nigdy nie miała miejsca, niemniej jednak – znając moje szczęście – ten pierwszy raz przydarzyłby się właśnie w trakcie zawodów.
Tym razem byłem o nią spokojny. Ponad 2600 km, które wspólnie pokonaliśmy, niesamowicie nas zgrało. Dotyczy to samego życia, ale także tych naszych, wspólnych weekendowych treningów. Na jej grymasy raczej nie liczyłem. Bardziej obawiałem się o swoje, gdyż tego dnia w cieniu miało być ponad 30 stopni Celsjusza. Chmury były towarem deficytowym, a żar niemiłosiernie lał się z nieba. To był jeden z tych startów, przed którym rozgrzewka nie jest nikomu potrzebna do szczęścia.
Plan na bieg był taki jak co roku – chciałem się znaleźć na podium. Skoro ostatnio byłem na drugim miejscu, a przedostatnio na trzecim, to fajnie byłoby zawędrować na samą górę.
Zdawałem sobie sprawę że życie raczej brutalnie to zweryfikuje. Po pierwsze, wśród biegaczy ponownie znalazł się Michał Stopa, który kilka razy wygrał ten wyścig. Po drugie, wózków na starcie miało być ponad 30. Konkurencja była więc większa, niż zazwyczaj. Postanowiłem dać z siebie wszystko. Ustawiłem pacemakera na tempo 4:30 min/km. Uda się – genialnie! Nie uda – cóż, świat się nie zawali. Najważniejsze było to, że ponownie mogłem wystartować z Magdą. Wkrótce będzie mi tego bardzo brakowało. Trzeba więc korzystać, póki jeszcze jest taka możliwość.
Przed startem udało nam się spotkać ze znajomymi. Tomasz – tata Huberta – również brał udział w biegu. Po krótkiej rozmowie byliśmy gotowi i powoli ruszyliśmy w kierunku linii startu. Jednego byliśmy pewni – cokolwiek się nie wydarzy, na pewno się opalimy.
Zajęliśmy miejsce przed pierwszą matą z pomiarem czasu. Kilka minut przed godz. 10:00 usłyszeliśmy pierwszy gwizdek sędziego zawodów. Później pojawił się kolejny, a także odliczanie.
10…9…8…(…)…3…2…1
Ruszyłem!
Korzystając z tego, że stanąłem na samym początku, od razu mocno przyspieszyłem. Adrenalina zrobiła swoje.
Po kilkuset metrach pojawił się zakręt w prawo, a następnie długa prosta. Postanowiłem, że nieco zwolnię. Zaczął mnie doganiać jeden z biegaczy, który bez problemu objął prowadzenie. Nie było sensu dalej szarżować.
Wkrótce dotarliśmy do pierwszego z kilku rond. Ostro skręciliśmy w lewo, po czym Garmin poinformował mnie, że pierwszy kilometr pokonałem w czasie 3:43 min (!).
Od razu się opamiętałem. Jeżeli Magda chce mieć jeszcze ojca, to ten musi czym prędzej zwolnić. Inaczej, w tak wymagających warunkach atmosferycznych, skończyłbym na dłuższym L4.
Po kolejnej długiej prostej przyszedł czas na następne rondo. Drugi kilometr przebiegliśmy w 4 minuty i 6 sekund.
No własnie – ronda. W pierwszej części trasy jest ich tam kilka. Pokonuje się je przeważnie dwukrotnie. No i zazwyczaj z jednej strony jest podbieg, a z drugiej delikatny zbieg. O idealnie płaskich fragmentach można pomarzyć.
Biegło mi się dobrze. Sił było sporo i cały czas znajdowałem się na drugiej pozycji. Trzeci kilometr i znowu czas poniżej 4 min/km -> 3:58 min.
Niedaleko za tabliczką z oznaczeniem ww. kilometra poczułem na plecach czyjś oddech. Okazało się, że doganiał mnie Michał Stopa. Gdy już się zrównaliśmy, powiedziałem mu, że brakowało mi go w tym miejscu. Z tego co pamiętam, dwa lata temu wyprzedził mnie dokładnie na tym samym odcinku trasy. Uśmiechnął się, po czym włączył nitro i tyle go widziałem.