Spojrzałem za siebie i niestety ten widok nie napawał mnie optymizmem. Czwarty i piąty biegacz znajdowali się w odległości zaledwie kilkuset metrów ode mnie. Postanowiłem przyspieszyć. Oczywiście na tyle, ile pozwalał mi mój organizm. Z czasem niestety zaczął pozwalać na coraz mniej.


Choć piłem na każdym punkcie, a także korzystałem z wszelkich możliwych zraszaczy, były fragmenty kiedy upał stawał się po prostu nie do zniesienia. Szczególnie gdy biegłem rozgrzanym fragmentem asfaltu, a lekki wiatr, który chyba jedynie tylko stwarzał pozory istnienia, w ogóle się stracił. Marzyłem o cieniu. Ten miał się pojawić dopiero po 12-stym km trasy.
No i stało się. Wkrótce po minięciu oznaczenia 5-ego kilometra, który pokonałem po 20 minutach biegu, prześcignął mnie kolejny biegacz z wózkiem. Ja w tym czasie schładzałem wodą głowę. To był etap, gdy te ponad 30 stopni Celsjusza, w połączeniu z tempem poniżej 4:15 min/km, zaczęły mi coraz bardziej doskwierać. Postanowiłem więc jeszcze bardziej skupić się na odpowiednim nawadnianiu. Coraz bardziej chciało mi się pić, a przy tak mocnym tempie, nie byłem się w stanie zaspokoić pragnienia.


Na 8-mym km po raz pierwszy przekroczyłem barierę 4:30 min/km. No i ten ósmy kilometr przyniósł mi sporo frajdy.
Z daleka dostrzegłem Ewelinę i Marcelę – mamę Huberta. Ewelina zrobiła mi zdjęcie:
Przybiłem piątkę Marceli i na ostrym zakręcie w prawo, minąłem biegacza z wózkiem. Znowu znajdowałem się na podium. Co z tego? Emocje opadły, pojawił się krótki, ale równie mocny podbieg i wszystko wróciło do normy. Czwarta pozycjo – dawno żeśmy się nie widzieli 😉
W połowie ww. podbiegu zainstalowano spory zraszacz. Pamiętam, że rozłożyłem Magdzie daszek, po czym wjechałem w sam jego środek rozkoszując się każdą pojedynczą kroplą. Ulga była natychmiastowa.


Kilka zakrętów dalej znalazłem się na prostej, którą zmierzaliśmy w stronę Jeziora Paprocańskiego. Mata z oznaczeniem 10-ego km i czas w okolicy 42 min. Całkiem przyzwoicie.
W dalszym ciągu biegłem na 4 pozycji. Za kolejnym zakrętem, tuż przed flagą z oznaczeniem 12-ego kilometra, pojawił się spory punkt odżywczy. No i to był pierwszy z dwóch momentów, w którym musiałem się zatrzymać. Wlałem w siebie pół butelki izotonika, a Magdzie podałem jej bidon. Stało się to, co szykowało się już od dobrych kilkudziesięciu minut – wyprzedził mnie kolejny biegacz z wózkiem. Po tej krótkiej przerwie nabrałem sił do dalszej walki. W związku z powyższym, moim najnowszym celem nie było już podium, a utrzymanie piątej pozycji.
Wreszcie pojawił się cień, o którym wcześniej wspominałem.
Mogłem przez chwilę odetchnąć.
Tempo niezmiennie oscylowało w okolicy 4:30 min/km. Wyjątkiem był 18-sty km, który pokonałem w całe 6 minut i 46 sekund. Wszystko za sprawą najdłuższego postoju tego dnia.
Pamiętam, że stało się to wkrótce po zrobieniu niniejszego zdjęcia:


Gdy tylko pojawił się cień, od razu się w nim skryłem. Ponownie podałem Magdzie bidon. W międzyczasie oblałem się wodą i przez chwilę po prostu gapiłem się przed siebie. Na koniec wziąłem drugi żel i gdy tylko ruszyłem, to zdałem sobie sprawę z tego, jak cholernie nie chce mi się już tego robić. Byłem niewyobrażalnie zmęczony.
Kilkaset metrów dalej, wśród drzew wypatrzyłem Krzysztofa, który do tej pory biegł na 4 miejscu. Stał i z butelki karmił swoją pasażerkę. Uśmiechnąłem się do niego i powiedziałem coś pokroju: „To przecież tylko bieg/zabawa”. Odparł, że jak najbardziej.
Skręciłem ostro w lewo pokonując przy tym kolejną kurtynę wodną. Na 4 pozycji zacząłem zmierzać w kierunku mety.


To chyba był najgorszy fragment tej trasy, bo nie dość, że znowu w pełnym słońcu, to jeszcze w większości pod górę. Najbardziej przerażał mnie ten ostatni – upierdliwy podbieg, który wyrósł po 20-stym km.
Widząc, że nie mam nikogo za sobą, szybkim marszem wdrapałem się na jego szczyt.
Zakręt w lewo i dwa w prawo. Moim oczom ukazał się najpiękniejszy widok tego upalnego przedpołudnia – długa prosta, a na jej końcu – upragniona meta!
Przyspieszyłem ile sił w nogach. Wbrew pozorom trochę ich tam jeszcze było, bo tempo na ostatnich kilkuset metrach wzrosło do 3:20 min/km.
Przekroczyliśmy metę, odebraliśmy po medalu, a także fajną, ręcznie robioną poduszkę (Ania – dzięki!). Następnie zgiąłem się w pół i chwilę trwało, zanim do siebie doszedłem. Dawno nie byłem bardziej zmęczony.
![]() ![]() |
![]() ![]() |
Wkrótce spotkaliśmy się z Eweliną, a jeszcze później dołączyli do nas Hubert, Marcela i Tomasz. Wyrazy: „ciepło” i „upał”, bardzo często pojawiały się w naszej dyskusji.
Jak oceniam połówkę z Magdą?
Może zacznę inaczej. Wiecie jaki czas uzyskał Michał Kaczmarek, który zwyciężył w kategorii „Biegacz z wózkiem”? Strzelajcie!
Nie, nie 1:32 h. Nawet nie 1:27 h. On to zrobił w 1 godzinę, 20 minut i 6 sekund! W warunkach atmosferycznych, które były dalekie od optymalnych. 1:20:06! Toż to średnie tempo w okolicy 3:47 min/km!


Wybaczcie za tę sporą liczbę wykrzykników, ale inaczej nie da się tego opisać. No może użyję jeszcze jednego. Michał zajął przy okazji 4 miejsce w klasyfikacji OPEN i 2 miejsce w swojej grupie wiekowej. Z pośród wszystkich półmaratończyków. Chapeau bas!
Czy była szansa na 3 miejsce? Dzieliła mnie od niego „zaledwie” 1 minuta i 19 sekund. Niby niedużo, ale biorąc pod uwagę mocną konkurencję, trudne warunki i charakterystyczną – pofałdowaną trasę – niczego więcej bym nie osiągnął. Tego dnia upał robił z ludźmi co chciał i to on rozdawał karty.
Ostatecznie zająłem 67 miejsce na 1389 zawodników.
Fajnie, że średnie tempo z całego biegu wyszło 4:33 min/km. Czyli w okolicy tego, co zakładałem.
Czy był to ostatni bieg z Magdą? Na pewno była to z Nią ostatnia połówka w Tychach. Za rok raczej na pewno przerośnie wózek i o jakimkolwiek starcie nie będzie już mowy. Czy jest to nasz ostatni start w ogóle? W historii Marka i Magdaleny B.? Postaram się, aby nie był i powalczę o to, aby wkrótce gdzieś jeszcze z Magdą wystartować.
Jak oceniam półmaraton?
Niezmiennie tak samo – tylko i wyłącznie w samych superlatywach. Tyski Półmaraton to jeden z lepiej przygotowanych biegów, w którym brałem udział. Nie jest robiony przez jakąś firmę eventową, która z bieganiem ma niewiele wspólnego. Widać, że robią to ludzie z pasją, którzy sami zdarli podeszwę na niejednym biegu.
Cała otoczka marketingowa stoi na bardzo wysokim poziomie. Począwszy od tego jak prezentuje się koszulka, a na wielu przydatnych informacjach, które pojawiały się przed biegiem.
Trasa była bardzo dobrze oznaczona. Punkty z wodą długie i dobrze zaopatrzone. Wolontariusze byli super pomocni. Fajną sprawą były kurtyny wodne/zraszacze, a także kilka – głośne punkty z dopingiem, dzięki którym aż chciało się biec dalej.
Za rok zapewne wystartuję tam ponownie. Tym razem niestety bez Magdy. No i już teraz wiem, że bez niej będzie mi jakoś tak dziwnie. Półmaraton Tyski od zawsze kojarzę przecież z naszymi wspólnymi startami.
Tak więc, jeżeli na starcie nie będzie przy mnie wózka, a napoczęta paczka chusteczek higienicznych i szloch, który będzie mi ciężko okiełznać, to już wiecie dlaczego.
Magdaleno – pięknie dziękuję Ci za te 3 półmaratony.
Żółwik!
_ _ _ _
Zdj. główne do tekstu – Aktywna Mucha