Pierwszy kilometr i czas 4:12 min.
Tak trzymać i będzie elegancko.
Na 2,5 km trasy pojawiła się pierwsza mata z pomiarem czasu. Zgodnie z tym, co wyczytałem po biegu, zajmowałem tam 82 pozycję na blisko 2000 biegaczy.
Chcąc, nie chcąc, zbliżałem się do fragmentu, który śnił mi się po nocach. Jak tu go Wam zaprezentować żebyście zrozumieli ból i cierpienie wszystkich biegaczy, którzy musieli się z nim uporać? Może zacznę od profilu trasy:
Widzicie co się dzieje przed piątym i dziesiątym kilometrze? To nic innego jak słynny tunel pod Martwą Wisłą:
Sądzicie, że jest stromo?
Tak, macie rację:
No i coś takiego musieliśmy pokonać. Dodam, że dwukrotnie (!). Fakt, jedynym plusem tego fragmentu było to, że to było jedyne miejsce na całej trasie, gdzie w ogóle nie wiało.
Zbiegając rozpędziłem się do tempa 4:00 min/km. Dokładnie w połowie tunelu skróciłem krok i zacząłem energicznie przebierać ramionami. Jednocześnie zwolniłem do tempa 4:35 min/km. Głupotą byłoby trzymać na siłę cały czas takie samo tempo, gdy czeka na mnie tak mocny podbieg.
Najgorsze nie było może samo pokonanie tunelu, co dotarcie na estakadę, która pojawiła się zaraz za nim. Licząc od środka tunelu, do wierzchołka tej estakady, to ten podbieg miał całe 1400 m (!).
Wspomniałem o estakadzie. Cholera jasna! Jak tam wiało! Teraz to przynajmniej wieje w plecy. Co to będzie za kilka kilometrów, gdy będziemy musieli nawrócić i z powrotem się z nią zmierzyć? Z taką oto masochistyczną myślą pokonałem kilka następnych kilometrów.
No i stało się. Na 7,5 km trasie, zaraz przed mostem Jana Pawła II, pojawiła się nawrotka i kolejna mata z pomiarem czasu. Spadłem na 96 pozycję, ale nie to było istotne. Zrobiłem to przecież z czystą premedytacją zwalniając na tym masakrycznym podbiegu. Ważne było to, że cały czas trzymałem stabilne tempo.
Kilometry wchodziły w następującym czasie:
Nie widząc ukształtowania terenu, ktoś zakrzyknie: „Fajnie żeś synek zrywał tempo! Ładnie to tak?”. Ale jak zobaczy profil, to chyba od razu się wycofa się z tych słów mówiąc: „Ok. Sorry, nie było tematu”.
Po nawrocie dostałem przepięknie wiatrem nie w twarz, nie w swoją słodką buzię, a prosto w ryj. Przez chwilę wydawało mi się, że biegnę w miejscu. Starałem się schować za czyimiś plecami, ale tak naprawdę nic to nie dało. Wiatr wiał niby z przodu, ale raczej też z boku. Aby skutecznie się od niego ochronić, musiałbym mieć koło siebie 50 rosłych mężczyzn, ale nie wiem jakbym się z tym czuł.
Wtedy, po raz pierwszy tego dnia, musiałem obrócić czapkę daszkiem do tyłu, aby jej nie stracić. Ta słynna, zielona czapka była ze mną już wszędzie. Od Nowego Jorku, po Chicago, Londyn i Rudę Śląską. Mocno się do niej przywiązałem i równie mocno bym płakał, gdyby mi ją zwiało na pobliskie tory kolejowe.
Ponownie wdrapałem się na estakadę i przed oczami wyrósł mi tunel. W życiu bym się nie spodziewał, że tak bardzo ucieszę się na jego widok. Tunel oznaczał nic innego, jak brak wiatru. Ciszę i względny spokój.
Wbiegłem do niego w tempie w okolicy 4:05 min/km. Gdzieś w jego połowie, zza pleców wyskoczył mi Paweł Żuk – jeden z bardziej znanych ultra maratończyków w Polsce. Torował drogę zawodniczce, którą – zdaje się – prowadził na czas poniżej 3 godzin. Jako, że koło mnie nie było innych biegaczy, postanowiłem się z nimi zabrać. Od razu odparłem, że jakby co, to mogę go za chwilę zmienić. Odpowiedział, że nie ma sprawy, ale sobie poradzi. Tak oto dotarliśmy do końca tunelu i na jego końcu skręciliśmy w lewo, a później w prawo. Wziąłem żel, który popiłem wodą. Mieliśmy do pokonania dwukilometrową prostą. Gdzieś na jej początku, na 12,5 km trasy pojawiła się kolejna mata z pomiarem czasu. Zajmowałem 90 miejsce. Czas pokazał, że od tej pory, z każdym kilometrem miało być tylko lepiej.
Tak sobie biegłem i rozmawiałem z Pawłem. Może nie był to jakiś długi i skomplikowany dialog, ale przynajmniej na chwilę można było zapomnieć o wietrze i podbiegach. Ja mówiłem o swoim celu jakim było złamanie 3 godzin, a on o swoich. Takich z gatunku uber ultra. 5000 km w biegu i tego typu historiach.
Przed oznaczeniem 14-go kilometra pojawił się kolejny wiadukt. Pamiętam, że powiedziałem Pawłowi, że trasa gdańskiego maratonu stoi chyba tylko mocnym wiatrem i równie wymagającymi podbiegami. Od kilkunastu kilometrów nie doświadczałem niczego innego.
Od 8-ego, do tego 14-ego kilometra, tak się to przedstawiało:
Po minięciu 14-ego kilometra skręciliśmy w lewo. Pamiętam, że poczułem się jakby ktoś właśnie wyłączył wiatr. W górze słońce i znikoma ilość chmur. Po raz pierwszy tego dnia było mi gorąco. Nie ściągałem jednak rękawiczek. To przecież nawet nie połowa biegu. Wolałem być przygotowany na najgorsze, które przecież w każdej chwili mogło nadejść.
15-sty km i kolejny pomiar czasu: 1:03:36 i 82 miejsce.
Po tym 15-stym kilometrze pojawiło się jeszcze ponad tysiąc metrów względnego spokoju. Tętno nie przekraczało 174 bpm, co było bardzo dobrym wynikiem. Powyżej niego mój organizm rozpoczyna proces zakwaszania, a na tym mi przecież nie zależało.
Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Wkrótce dwukrotnie musieliśmy skręcić w prawo i dotarliśmy na blisko 10-cio kilometrową prostą. Dodam, że wiatr ponownie uderzał w nas z pełną siłą. To był chyba fragment, który mógł najbardziej namieszać w głowie. Spowodować, że osoba, która się waha, po prostu się podda i szybko zrezygnuje z walki o jakąś dobrą pozycję.
O dziwo cały czas miałem jeszcze sporo siły. Złapałem fajny rytm i tego się trzymałem. Podbiegałem to do jednego, to do drugiego biegacza. Gdy okazało się, że biegnie wolniej niż ja, niestety musiałem się od niego odłączyć i samotnie mierzyć się z porywami wiatru. A było z czym walczyć.
To właśnie na tej prostej dobiegłem do dwójki biegaczy, z którym pokonałem kilka następnych kilometrów. Po raz pierwszy w życiu miałem kompanów, z którymi – choć w ogóle się nie znałem – tak genialnie się zgrałem. Zaczęliśmy biec gęsiego. Od razu powiedziałem, że zaraz zmienię tego, który aktualnie prowadzi. Tak też się stało. Później to ja na chwilę się wycofałem, aby osoba, która była w środku, przejęła tempo. Fajnie to działało. Co prawda wiatr i tak wiał bardziej z boku, niż z przodu, ale przynajmniej dzieliliśmy się obowiązkiem trzymania tempa.
Tak prezentowaliśmy się w pełnej okazałości:
Trwało to do czasu gdy stwierdziłem, że spróbuję przyspieszyć. Nie sądziłem, że to przyznam, ale tempo okazało się dla mnie za wolne. Miałem do wyboru, albo wspólnie osłaniać się od wiatru i dobiec do mety w nieco gorszym czasie, albo odłączyć się od grupy i zrobić to po swojemu. Po chwili namysłu wybrałem bramkę numer dwa i opuściłem swoich towarzyszy.
8 komentarzy
Gratuluję!!! Piękna historia, piękny wynik!!! I piękna droga progresu tego rekordu. Czapki z głów, naprawdę. Widzieliśmy się na chwilę przed samym startem, wygląda na to że Cię dobrze „pobłogosławiłem”, mogę się czuć ojcem chrzestnym tego sukcesu, hahaha?! Dla mnie ten bieg też był wyjątkowy i rekordowy. Rewelacyjne zawody. A teraz czas na Chicago Marathon, yay!!!!
p.s. Najtrudniejsza trasa maratońska to jest w Szczecinie. Jak nie wierzysz to sam spróbuj 😉
Pzdr&powodzenia w Bostonie za rok!!!
Dzięki! 🙂
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że wynik poniżej 3 h jest zarezerwowany dla jakichś kosmitów. A tutaj się okazało, że oni też są przecież ludźmi 😉
Fajnie, że się do mnie przyznałeś i mogliśmy zamienić kilka słów. Jeżeli chodzi o Szczecin, to może kiedyś się skuszę 🙂
Panie Bo, jak zwykle się nie zawiodłem czytając relacje z zawodów.Jestem bardzo szczęśliwy ze Ci się udało złamać te trójkę Jo powoli zaczynom od nowa przygoda z bieganiem . Mom smak na półmaraton w październiku może i mnie udo si złamać ta nieszczęśni trójka ostatni miołch 1:36 h
Jeszcze raz gratki Panie Bo
Dzięki! 🙂
To była piękna walka i piękna historia 😉 Takie biegi zdarzają się niezwykle rzadko. Fajnie, że w Gdańsku, tak to się wszystko fajnie ułożyło.
Trzymam za Ciebie kciuki!
Brawo! Mijałeś mnie w okolicach 15-20 km, wyglądało, że biegniesz z dużym luzem i chyba tak było do końca. 😉
Swoją drogą, bardzo ciekawi mnie skąd masz wykres jak zmieniała się Twoja pozycja na różnych punktach? Sam stworzyłeś czy gdzieś w wynikach można do niego dojść?
Dzięki! 🙂
Luz był od początku, do samego końca. W życiu nie czułem takiej energii! I to pomimo tych podbiegów i tego cholernego wiatru. Gdybym trójkę miał już wcześniej złamaną, to śmiało atakowałbym 2:55 h 🙂
Jeżeli mowa o wykresie, to sam go sobie zrobiłem.
Świetna relacja, dzięki! Potwierdzam, że pizgało w Gdańsku niemożebnie – ja sam zrezygnowałem z zaplanowanego treningu usprawiedliwiając się, że przecież nic na siłę 😉
Wielkie dzięki! 🙂