Wiatr się wzmógł i z powrotem musiałem obrócić czapkę, aby jej nie zgubić.
Dotarłem do półmetka. Półmaraton pokonałem w czasie 1:29:25 i w klasyfikacji OPEN przesunąłem się o kolejne 7 pozycji. Wziąłem żel. Od dobrych kilkunastu kilometrów nikt mnie nie wyprzedził. To ja dobiegałem do kolejnych zawodników, aby po chwili zostawić ich za plecami. Minusem tego było to, że od kilkudziesięciu minut sam zmagałem się ze wszystkimi trudami trasy, ale coś za coś.
Sam fakt, że jeszcze kilka lat temu ledwo łamałem 1:30 h na dystansie półmaratonu, a teraz nie dość, że bez problemu pokonuję ten dystans w tak komfortowych warunkach, to jeszcze czeka mnie druga połowa, na której chciałbym przyspieszyć – może zryć człowiekowi beret. Mnie trochę zrył, chociaż starałem się tego nie rozpamiętywać. Wszak miałem robotę do wykonania. Za wszelką cenę dobiec w czasie poniżej 3 godzin. To była dopiero połowa dystansu. Jeszcze wszystko mogło się przecież wydarzyć.
Nie wiem na którym dokładnie kilometrze się to stało, ale gdzieś na tej długiej prostej prawie chlapnąłem ciałem o asfalt. W pewnym momencie tak mocno zawiało, że prawą stopę, która akurat znajdowała się w górze, odbiło w lewo i z całej siły kopnąłem się w lewe kolano. Mało brakowało, a sam bym sobie sprzedał DNF. Na całe szczęście jakoś ustałem i kontynuowałem bieg.
Jakby ktoś pytał, to podaję czasy z kilometrów od 15, do tego 21:
Tętno fajnie trzymało się stabilnych 172 bpm. Nie pozostało mi nic innego, jak dalej robić swoje.
Po 25-tym kilometrze wreszcie skończyły się podbiegi. To był fragment, na którym – zgodnie z zaleceniem – miałem przyspieszyć. Tam też pojawiła się kolejna mata z pomiarem czasu. Zameldowałem się na niej na 69 miejscu. W międzyczasie udało mi się więc wyprzedzić kolejnych 6 biegaczy. To był moment, w którym zdałem sobie sprawę, że do mety pozostało mi jakieś 17 kilometrów. Co to dla mnie?
Jest! Tak długa prosta wreszcie zamierzała się skończyć.
Na jej końcu czekał na nas zakręt w prawo, a następnie zbieg. Przed zakrętem dostrzegłem kilka flag, które były obrócone w prawą stronę. Pamiętam, że ten widok niezmiernie mnie ucieszył. Minąłem kibiców i krzyknąłem: „Wreszcie będzie w plecy! ♥”. O niczym innym nie marzyłem.
Po kilkuset metrach musieliśmy ponownie skręcić w prawą stronę i nie zgadniecie co na nas czekało! Tak! Kolejna prosta. Tym razem krótsza o połowę. Dokładnie po 5 kilometrach pojawiła się nawrotka, po której mieliśmy wrócić w okolicę Osiedla Tysiąclecia i Parku Przymorze.
W pierwszą stronę wiatr wiał nam w plecy. Nic co w plecy nie jest nam jednak dane na zawsze. Tak też się stało zaraz po ww. nawrotce. Mocne podmuchy ponownie chciały mi ściągnąć czapkę z głowy. Mocno ją chwyciłem i biegłem dalej.
Minąłem matę na 30-stym kilometrze i pyk – kolejne 9 pozycji do przodu. Wziąłem trzeci żel. Do tej pory piłem na każdym punkcie. Zarówno wodę, jak i izotonik. O dziwo nie sięgnąłem po banany. Skoro dobrze mi się biegło i niczego nie brakowało mi do szczęścia, to nie chciałem się nimi na siłę zapychać.
Wspomniałem, że po 25-stym kilometrze chciałem przyspieszyć. Jak postanowiłem, tak też zrobiłem:
Tak średnio, to biegłem o jakieś 9 sekund na kilometr szybciej, niż w trakcie pierwszej połowy. Kurde, jak mi się ten bieg genialnie układał. Bajka!
Ponoć maraton rozpoczyna się na 30-stym kilometrze. Jak dla mnie, to nie tym razem. On rozpoczął się dla mnie zaraz po przekroczeniu startu. Zmierzam do tego, że po tym 30-stym wcale nie czułem się gorzej. Ba! Czułem się tak samo dobrze, jak na początku. Ciężko mi to pojąć, ale tak właśnie było. Parłem do przodu jak nakręcony. Samotnie walczyłem z wiatrem i podbiegami. Mijałem kolejnych zawodników i na włączonym tempomacie pokonywałem kolejne metry. Mięśnie miały jeszcze zapas sił, a głowa? Głowa była czysta nie skalana żadnymi głupimi myślami pokroju: „Synek! Zwolnij! Bo co się tak męczyć? Przecież zaraz i tak zdechniesz? Zawsze to robisz po 31-stym kilometrze :D!”.
Nic z tych rzeczy.
31-szy km pokonałem w czasie 4:06 min i nie zamierzałem zwalniać.
Chcieć, a móc to jednak dwie różne rzeczy. Tempo nieco spadło. To wynik tego, że po nawrotce w połowie 31-ego kilometra, wiatr zaatakował nas ze zdwojoną siłą. Nie dość, że wiatr, to jeszcze – nie zgadniecie! – czekał na nas kolejny wiadukt.
Albo byłem już do nich przyzwyczajony, albo było mi po prostu wszystko jedno, bo wcale go nie odczułem. Dalej parłem przed siebie.
35-ty kilometr i kolejna mata z pomiarem czasu. Pokonałem ją po 2 godzinach, 27 minutach i 17 sekundach biegu. W klasyfikacji OPEN ponownie się poprawiłem. Zajmowałem teraz 55 miejsce. Kto bogatemu zabroni?
Skręciliśmy w prawo w ulicę Pomorską. Co to oznaczało? Ano nic innego, jak to, że wielki finał był coraz bliżej.
Wkrótce dotarliśmy do Parku Ronalda Reagana, na którego końcu miałem pokonać metę. Aby to uczynić musieliśmy nieco po nim pokluczyć.
To właśnie na Pomorskiej zagadałem dwóch biegaczy. Powiedziałem im, że jeżeli dzisiaj złamię 3 godziny, to kupię chyba kupię sobie Tyskie z sokiem. Pierwszy odparł, że ok, a drugi, że zaraz chyba zwymiotuje. Nie chciałem mu przeszkadzać, więc przyspieszyłem i zostawiłem ich w tyle.
Na 36-stym kilometrze skręciliśmy do Parku i znowu przepięknie zaczęło wiać. To tam poczułem, że choć nadal to do mnie nie dociera, dzisiaj złamię 3 godziny! Postanowiłem, że zrobię co w mojej mocy, aby tego nie spieprzyć. Choć czułem jeszcze spory zapas sił, postanowiłem nieco zwolnić. Z tempa 4:03 min/km, aż do 4:11 min/km. Zawsze to coś.
W połowie 36-ego kilometra pojawił się zakręt w lewo. Wkrótce znaleźliśmy się na alei, która ciągnęła się wzdłuż brzegu.
W Garminie przełączyłem sobie widok na tętno. Chciałem sprawdzić jak się ma. Okazało się, że całkiem całkiem. Nieśmiało dobijało do wartości 175-176 bpm. Na takim kilometrze i przy takim tempie? Lepszego tętna nie mogłem sobie chyba wtedy wymarzyć. Od tej pory starałem się, aby nie przekraczało 176 uderzeń na minutę. Choć miałem już w nogach ponad 37 kilometrów, cały czas wszystko kontrolowałem. Zaczepiałem rozmową biegaczy, których mijałem. Mało tego! Zaczepiałem także kibiców, którzy poruszali się tym deptakiem. Krzyczałem, że wkrótce złamię 3 godziny. Wtedy byłem już tego pewny. Moim celem było to, aby spróbować jeszcze jak najwięcej z tego urwać. Aby kwalifikacja do Bostonu była niezagrożona.
Z alei skręciliśmy w prawo i teraz zmierzałem w głąb parku. Czekało na mnie blisko 3 kilometrowe okrążenie.
Na 39-tym kilometrze wykonano mi poniższe fotografie:
Pamiętam, że śmiałem się sam do siebie. Wiedziałem, że pomimo tych wszystkich przedstartowych przeciwności losu, to jest bieg mojego życia. Właśnie w 100% wykorzystuję swoje możliwości, aby osiągnąć coś, co jeszcze rok temu wydawało się poza moim zasięgiem.
Na 40-stym kilometrze znajdowała się przedostatnia mata z pomiarem czasu. Na 35-tym kilometrze zajmowałem 55 pozycję. Jak było te 5 kilometrów później? Tylko lepiej! Zmierzałem do mety na 47 pozycji!
No i w tamtym momencie pomyślałem o Was. Wiem, że mój bieg śledziło wiele osób. Zapewne z zapartym tchem oglądali oni moje maratońskie poczynania. Na tym 40-stym kilometrze chyba już wszyscy mogliśmy spokojnie odetchnąć. Biegłem po nową, fantastyczną życiówkę i już nic nie mogło mi w tym przeszkodzić.
Skręciłem w prawo i wybiegłem z parku z powrotem na aleję. To tam przyjaciel wykonał mi poniższe fotografie:
Widać na niej wszystko, poza zmęczeniem. Krzyknąłem do niego: „Biegnę na czas poniżej 2:58!”. Doskonale wiedziałem co mnie teraz czeka. Prosta, zakręt w prawo no i te kilkaset metrów chwały, wprost do samej mety.
No i jest! Proszę Państwa! Ostatni zakręt tego dnia i prosta, na której dzień wcześniej – zmierzając po pakiet – wizualizowałem sobie moment pokonywania mety.
Chce mi się ryczeć teraz gdy o tym piszę, a także wtedy, gdy już się na niej znalazłem. Cholera jasna! Jaką ja właśnie stoczyłem epicką walkę i jak pięknie z niej wyszedłem! Nie wiem jak to zrobiłem, ale jeszcze mocniej przyspieszyłem. Chwilami poruszałem się w tempie 3:40 min/km.
W oddali zobaczyłem bramę z zegarem. Wzruszenie wykrzywiło mi twarz bardziej, niż cały ten cholerny wiatr, który przez ostatnie godziny robił ze mną, co tylko chciał. Z każdym krokiem byłem coraz bardziej szczęśliwy. Na kilkadziesiąt metrów przed metą – w geście triumfu – rozłożyłem ręce na boki i z całej siły krzyknąłem.
W takiej pozycji przekroczyłem metę i opadając zdążyłem jeszcze zastopować Garmina. No bo jak to tak opadać na dywan bez Garmin_pauzy?
Doskonale widać to na poniższym filmie, który nagrał mi Tomasz z Silesiarunner.pl:
Położyłem się na plecach i przez te kilka chwil byłem najszczęśliwszym biegaczem na całym świecie! Chciałem, aby ta chwila trwała w nieskończoność.
Wydawało mi się, że leżałem tam dobre kilka minut, a trwało to zaledwie kilka sekund. Przekulałem się w lewo, aby nie zajmować miejsca następnym zawodnikom. Następnie stanąłem przed konferansjerem i poprosiłem o głos. Powiedziałem do mikrofonu, że właśnie dokonałem czego niewyobrażalnego. Nie dość, że z zapasem złamałem 3 godziny, to jeszcze zagwarantowałem sobie miejsce w przyszłorocznym maratonie w Bostonie!
Chwilę później dotarłem do Adama, z którym przybiłem piątkę zaraz przed startem. Powiedziałem mu czego właśnie dokonałem. Następnie dotarłem do Marcina, z którym – do 31-ego kilometra – biegłem w Berlinie. On także mi pogratulował. Chwilę pogadaliśmy, po czym powstało takie oto pamiątkowe zdjęcie:
Pamiętam, że szybko pobiegłem do depozytu, wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Eweliny. Rozmawiając z nią zacząłem płakać. To były najprawdziwsze łzy wzruszenia. Nie byłem w stanie ich opanować. Ale w zasadzie, po co miałbym to robić? Zasłużyłem na nie ciężką pracą. Należały mi się!
Proszę Państwa! Państwo usiądą i słuchają.
10 kwietnia 2022 r. złamałem 3 h i z wynikiem 2:57:11 przekroczyłem metę gdańskiego maratonu:
Wykonałem jeszcze kilka telefonów, po czym wszedłem na żywo:
Ubrałem się i wróciłem do mieszkania. Magda przygotowała dla mnie piękny obrazek:
Acha! Pamiętacie moje zdjęcie w windzie? Jadąc nią z powrotem wykonałem sobie nowe:
Niestety w dalszym ciągu miała mocny kaszel. Zjadłem pizzę, po czym, zamiast świętować na jednym z deptaków, z powrotem wróciliśmy do nocnej i świątecznej opieki. Wyszliśmy z niej po czterech godzinach. Po tym wszystkim padłem na twarz i obudziłem się dopiero rano. Byłem wykończony.
8 komentarzy
Gratuluję!!! Piękna historia, piękny wynik!!! I piękna droga progresu tego rekordu. Czapki z głów, naprawdę. Widzieliśmy się na chwilę przed samym startem, wygląda na to że Cię dobrze „pobłogosławiłem”, mogę się czuć ojcem chrzestnym tego sukcesu, hahaha?! Dla mnie ten bieg też był wyjątkowy i rekordowy. Rewelacyjne zawody. A teraz czas na Chicago Marathon, yay!!!!
p.s. Najtrudniejsza trasa maratońska to jest w Szczecinie. Jak nie wierzysz to sam spróbuj 😉
Pzdr&powodzenia w Bostonie za rok!!!
Dzięki! 🙂
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że wynik poniżej 3 h jest zarezerwowany dla jakichś kosmitów. A tutaj się okazało, że oni też są przecież ludźmi 😉
Fajnie, że się do mnie przyznałeś i mogliśmy zamienić kilka słów. Jeżeli chodzi o Szczecin, to może kiedyś się skuszę 🙂
Panie Bo, jak zwykle się nie zawiodłem czytając relacje z zawodów.Jestem bardzo szczęśliwy ze Ci się udało złamać te trójkę Jo powoli zaczynom od nowa przygoda z bieganiem . Mom smak na półmaraton w październiku może i mnie udo si złamać ta nieszczęśni trójka ostatni miołch 1:36 h
Jeszcze raz gratki Panie Bo
Dzięki! 🙂
To była piękna walka i piękna historia 😉 Takie biegi zdarzają się niezwykle rzadko. Fajnie, że w Gdańsku, tak to się wszystko fajnie ułożyło.
Trzymam za Ciebie kciuki!
Brawo! Mijałeś mnie w okolicach 15-20 km, wyglądało, że biegniesz z dużym luzem i chyba tak było do końca. 😉
Swoją drogą, bardzo ciekawi mnie skąd masz wykres jak zmieniała się Twoja pozycja na różnych punktach? Sam stworzyłeś czy gdzieś w wynikach można do niego dojść?
Dzięki! 🙂
Luz był od początku, do samego końca. W życiu nie czułem takiej energii! I to pomimo tych podbiegów i tego cholernego wiatru. Gdybym trójkę miał już wcześniej złamaną, to śmiało atakowałbym 2:55 h 🙂
Jeżeli mowa o wykresie, to sam go sobie zrobiłem.
Świetna relacja, dzięki! Potwierdzam, że pizgało w Gdańsku niemożebnie – ja sam zrezygnowałem z zaplanowanego treningu usprawiedliwiając się, że przecież nic na siłę 😉
Wielkie dzięki! 🙂