Ustawiłem się przed pisuarem, po czym – na przeciwko mnie – stanął pewien Duńczyk. Pisuary zostały tak skonstruowane, że sikający musieli patrzeć sobie głęboko w oczy. No i tak stałem i spoglądałem na Duńczyka, a on spoglądał na mnie. Powiedziałem mu, że to jest niezwykle romantyczna chwila. Przyznał mi rację, po czym każdy poszedł w swoją stroną.
No i gdy tak sobie szedłem w swoją, spojrzałem pod nogi. Znajdowała się tam trawa, trochę przewodów, dwa kamienie no i hit dnia:
Całe 20 Euro! Na około tysiące ludzi, a to 20 Euro tak sobie leżało i chyba to właśnie na mnie czekało. Już wtedy wiedziałem, że zapowiada się ciekawy dzień.
Wkrótce ustawiłem się w swojej strefie startowej i wziąłem udział w jednej z ciekawszych rozgrzewek ostatnich miesięcy. Przez te wspólne śpiewy i machanie rękami, czułem niebywałą jedność z pozostałymi biegaczami. Pojawiły się także pierwsze ciarki.
Rozgrzewka się skończyła, po czym prowadzący rozpoczął głośne odliczanie. Kilkadziesiąt sekund później włączyłem Garmina i rozpoczął się jeden z bardziej relaksujących biegów ostatnich miesięcy.
Od razu rozpoczęliśmy z tzw. grubej rury – ponad 800 metrowego mostu Reichsbrücke. Gdzie nie spojrzałem, tam widziałem tysiące biegaczy. To była doskonała okazja, do zrobienia kilku zdjęć. Od tej pory robiłem je systematycznie i ani na chwilę nie schowałem telefonu do kieszeni.
Na końcu Reichsbrücke pojawiło się oznaczenie pierwszego kilometra. Spojrzałem na Garmina, a tam pojawił się czas 4:32 min. W zasadzie nie wiedziałem co zrobić tą informacją. Tego dnia była dla mnie zbędna. Już tłumaczę dlaczego.
Plan na bieg nie zakładał osiągnięcia jakiegoś konkretnego czasu. Liczyła się dla mnie dobra zabawa. Swoje już w tym roku zrobiłem, a ten półmaraton miał być nagrodą za ten cały trud, który włożyłem w przygotowania do biegu w Gdańsku. Wstępnie chciałem się pojawić na mecie w czasie 1:40-1:50, ale życie to nieco zweryfikowało. Pomimo licznych zdjęć i zrywania tempa, ostatecznie wyszło o wiele szybciej.
Długą prostą dotarliśmy do ronda. Zanim obiegliśmy je prawą stroną, Garmin dał znać, że drugi kilometr pokonałem w czasie 4:15 min. Postanowiłem zwolnić. Następnie dotarliśmy do Hauptallee – mekki dla wiedeńskich biegaczy. Jest to także ta słynna prosta, na której Kipchoge – w ramach biegowego eksperymentu – złamał granicę 2 h na dystansie maratonu.
Szukałem pod nogami charakterystycznych oznaczeń tego wydarzenia, ale za żadne skarby mi to nie wychodziło. Skupiłem się więc na przybijaniu piątek.
Po prawej stronie odkryłem pierwszy punkt z muzyką. Nie pozostało mi nic innego, jak podbiec do DJ’ów, podziękować za tłuste bity, po czym zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie:
Choć to był dopiero początek półmaratonu, wiedziałem, że gdybym w Wiedniu chciał poprawić życiówkę, to nic by z tego nie wyszło. W stolicy Austrii padało przez cały piątek i część soboty. Gdy w niedzielę wyszło słońce, to wszystko przepięknie zaczęło parować. Nie wiem jaka dokładnie panowała wtedy wilgotność, ale moje tętno sugerowało, że jest z gatunku tych uber wysokich.
No bo jak wytłumaczyć tętno 186 bpm przy tempie 4:29 min/km? Właśnie tyle trwał trzeci kilometr. Od razu przypomniał mi się zeszłoroczny Berlin. Tam tak źle czułem się na 31-stym kilometrze, na którym musiałem zwolnić, a później nawet przejść do marszu. Podobnie jak w Wiedniu, w Berlinie było mi zbyt duszno. To nie było zresztą tylko moje odczucie. Na trasie spotkałem kilku Polaków i wszyscy jednym głosem mówili, że jest ciężko.
Czy duszno, czy też nie.
Show must go on!
Na Hauptallee pokonaliśmy łącznie 2 kilometry. W okolicy oznaczenia 5-ego kilometra skręciliśmy w prawo. Pierwszą piątkę pokonałem w czasie 22:05 min, a średnie tempo wyniosło 4:25 min/km. Przed półmaratonem liczyłem, iż będzie nieco wolniejsze. Nie chciałem przecież, aby ten bieg tak szybko się skończył. Nie pozostało mi nic innego, jak zwolnić.
Kolejny zakręt w prawo i dotarliśmy do Kanału Dunajskiego. Poczułem się jak w Krakowie, bo były momenty, w których wiatr kilka razy zerwał mi czapkę z głowy.
Na trasie zacząłem się miotać jak szatan. Podbiegałem to do lewej, to do prawej strony. Dziękowałem kibicom za doping. Przybijałem piątki małoletnim, seniorom i senioritom. Co tam się działo!
Po minięciu 7-ego kilometra, po raz kolejny uraczyłem swoich widzów, krótkim filmem z trasy:
Przy Kanale Dunajskim spędziłem jeszcze dwa kilometry. Tak w okolicy oznaczenia 9-ego kilometra, pojawił się skręt w prawo. Za sobą znajdował się duży, oszklony biurowiec.
Skoro już robiłem mu zdjęcie, to postanowiłem, że i może i mnie ktoś je zrobi? Na budynek nie miałem co liczyć. Podbiegłem do jednego z kibiców, podałem mu telefon i oddalając się od niego krzyknąłem, że na zdjęciu proszę nie ucinać mi ani nóg, ani głowy. To wbrew pozorom częsty zabieg wśród losowo wybranych fotografów. Po wykonaniu zdjęcia okazuje się, że macie nad głową kilometr nieba. Stopy? A po cholerę na zdjęciu stopy? Utnijmy je do wysokości łydek. Tak lepiej! ♥
Podziękowałem za zdjęcie, po czym pobiegłem dalej.
10-ty kilometr: czas 45:19 i średnie tempo 4:39 min/km.
Było wolniej, więc wszystko szło zgodnie z planem.
Chwilę później trafiłem na czirliderki z jakiegoś sklepu u Tonego. Stanąłem między nimi, krzyknąłem: „AAAAAAaaa!” i nacisnąłem na spust migawki. Efekty tej inscenizacji znajdziecie poniżej:
Pomachałem im, po czym wróciłem do gry.
Bieg nie trwał jednak długo.