Maraton Warszawski darzę szczególnym sentymentem. To właśnie w nim – w 2012 roku – debiutowałem na królewskim dystansie. Po 6 miesiącach biegania postanowiłem, że spróbuję przebiec 42 kilometry i te kilkaset dodatkowych metrów. Moim celem było złamać 4 godziny. Zamiast tego, to maraton złamał mnie i z nosem na kwintę dotarłem do mety po 4 godzinach, 22 minutach i 44 sekundach. Byłem wrakiem człowieka, który zaraz po biegu dobił się dodatkowo gorącą kąpielą. Gdy wyczołgałem się z wanny, to doszedłem do siebie chyba po tygodniu. Zresztą, co tu dużo pisać. Po prostu zerknijcie na poniższe zdjęcie:
„Smutna, zmęczona i równie słodka buzieńka, kilogram soli i wzrok wpatrzony w nicość” – tak można je podpisać.
Dokładnie po dekadzie postanowiłem wrócić do stolicy. Tym razem byłem bogatszy o wieloletnie doświadczenie. Moim celem nie było łamać 4 godzin. Ba! Nawet nie chciałem łamać tej mitycznej trójki, bo ją złamałem już w Gdańsku. Marzyłem o dotarciu do mety w czasie poniżej 2 godzin i 55 minut. To była kolejna granica, którą chciałem przekroczyć. Czy mi się to udało? Czy Warszawa była dla mnie łaskawsza, niż w 2012 roku?
Chwyćmy się wszyscy za dłonie i sprawdźmy!
Przed Wami największa relacja w 44-letniej historii tego maratonu.
Do Warszawy wyruszyłem w piątek. Wybrałem podróż pociągiem, bo przy obecnych cenach benzyny, dojazd samochodem był zdecydowanie mniej ekonomiczny.
Poza tym do domu musiałem wracać w niedzielę i to zaraz po biegu. Nie wiedziałem w jakim będę wtedy stanie. Mogłem być śpiący, zmęczony, bądź po prostu wkurzony źle rozegranym biegiem. A tak to hops do pociągu byle jakiego i nie dbając o bagaż, ani o bilet, miałem być w domu szybciej i bezpieczniej.
Na Expo udałem się w sobotę. Wysiadając z metra moim oczom ukazał się on – Pałac Kultury i Nauki.
Gdy wszedłem do środka, to się na dzień dobry przeraziłem. Przede mną pojawiła się spora kolejka, która wiła się na cztery strony świata. Już się chciałem w niej ustawiać, gdy się okazało, że to nie była kolejka przyszłych maratończyków. Prowadziła w zupełnie inne miejsce, bo do windy, a później wprost na taras widokowy.
Z prawej strony zauważyłem znak, kierujący mnie do biura zawodów. Odetchnąłem z ulgą i ruszyłem przed siebie.
Im dalej w las, tym więcej marmuru i żyrandoli. Dawno nie odbierałem numeru w tak luksusowych warunkach.
Skręciłem w lewo, a później schodami udałem się do góry.
Zacząłem mijać kolejne stoiska. Było znajome stanowisko RunCzech, a także wystawcy z żelami, butami i różnymi biegowymi akcesoriami.
Na końcu korytarza skręciłem w prawo i trafiłem na dział New Balance – partnera technicznego maratonu. Przy jednej ze ścian dorwałem kolorowy pisak i napisałem czas, po który tu przyjechałem. Każdy poniżej 2:55 h brałbym w ciemno, a taki poniżej 2:54 h, to już w ogóle.
W kolejnej sali mogłem wreszcie odebrać pakiet startowy. Podszedłem do stanowiska i już chciałem okazywać dowód ale… zaraz, zaraz. Ten facet ma kurtkę z maratonu w Bostonie! No przecież muszę go zagadać!
Jak postanowiłem, tak też zrobiłem. Wymieniłem z nim kilka zdań w języku Szekspira, po czym byłem gotowy na odebranie swojego pakietu.
Co w nim znalazłem?
Numer startowy, kilka napojów, chustę, orzeszki, a także koszulkę techniczną, którą mógłbym opisać w dwóch, krótkich i równie żołnierskich słowach: „No cóż…”.
Widziałem o wiele ładniejsze koszulki. Ta prezentowała się tak, jak layout jakieś wordpressowej strony. Jest czysto, schludnie, ale nic poza tym. No nic, najważniejsze, że medal prezentował się wybornie. Już nie mogłem się doczekać, jak zawiśnie na mojej szyi.
Wychodząc znalazłem się jeszcze na ściance. Oprócz siebie, także swoje alter-ego:
Zapakowałem wszystko z powrotem do worka, po czym poprosiłem o takie oto zdjęcie:
Ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu kawy i ciasta, a później – jakiegoś solidnego obiadu. Tego dnia kalorii to ja sobie nie żałowałem.
W międzyczasie odebrałem telefon od Marcina. To właśnie z nim biegłem w Berlinie, a także przez chwilę w Gdańsku. Dlaczego o nim wspominam? Bo to znowu z nim miałem pokonać maraton. Tym razem w Warszawie. Choć trenujemy zupełnie inaczej (on o wiele więcej, ja o wiele mniej), mieliśmy wspólny cel – wynik poniżej 2:55 h. Marcin znakomicie trzyma tempo, a ja – niczym sokół – wypatruję z daleka zakrętów, nierówności czy wodopoju. W Berlinie doskonale się zgraliśmy. W Warszawie miało być podobnie. Jednego czego się obawiałem, to wysokiej temperatury. W sobotę z rana było chłodno, ale gdy w południe wyszło słońce, to śmiało można było chodzić w krótkim rękawku. Marzyłem o niebie, które byłoby szczelnie przykryte przez chmury, ale nic nie wskazywało na to, że właśnie tak będzie w dniu biegu. Trudno, trzeba zrobić swoje i zobaczyć co z tego wyjdzie.
Pamiętam, że przyjacielowi, u którego się zatrzymałem, wielokrotnie wspominałem tego dnia, że tym razem będę biegł bez żadnej presji. Pamiętam co działo się ze mną przed próbą łamania 3 godzin w Gdańsku i jak wiele mnie to psychicznie kosztowało. Wszak trójkę łamie się tylko raz. Gdy już się to zrobi, to można się wreszcie skupić na próbie poprawienia tego wyniku. Dodam, że można to już wtedy zrobić na o wiele większym luzie. Taki był właśnie plan na 44. Maraton Warszawski.
No i… chciałem też przy okazji powalczyć o podium w klasyfikacji pt: „6. Mistrzostwa Polski blogerów w maratonie”. Ostatnio wynik w okolicy 2:53 h gwarantowałby mi 3 miejsce. Więc może tak będzie i tym razem?
Czego obawiałem się jeszcze poza gorącem? Na pewno tego, czy ja w ogóle jestem w stanie biec przez ponad 42 km w tempie w okolicy 4:05 min/km. W ciągu ostatnich kilku miesięcy miałem 2 upierdliwe kontuzje. Najpierw zatarłem sobie stopy na amen i przez tydzień nie biegałem. Później kopnąłem się w gałąź i na USG wyszło, że w tym miejscu pojawiła się ciecz, która wyłączyła mnie z biegania na następny tydzień. Po każdym takim tygodniu trzeba było kolejnego tygodnia, aby wrócić do treningów. 2 + 2 = 4. To właśnie liczba, która określa liczbę tygodni wyjętych z treningowego rygoru. Od maja, do września, jeden miesiąc nie był więc w pełni przepracowany. Przy moich zaledwie 3 treningach w tygodniu, taki miesiąc w plecy, to jednak sporo. Czy ten okres mocno wpłynął na moją formę? Miałem się o tym przekonać już za kilkanaście godzin.