Alarm nastawiłem na 5:45. Bułka z dżemem, toaleta i byłem gotowy do drogi. Po kilku przystankach metra wysiadłem na stacji Dworzec Gdański i powolnym krokiem zmierzałem w kierunku ulicy Konwiktorskiej, z której mieliśmy wystartować.
Gdy dotarłem na miejsce postanowiłem wejść na żywo.
Efekt znajdziecie poniżej:
Kolejny etap, to namierzenie ciężarówki, w której mogłem oddać rzeczy do depozytu. Gdy tylko ją odnalazłem, postanowiłem odwiedzić biegowe miasteczko.
Po godzinie 7:00 jednak jeszcze niewiele się tam działo.
Zrobiłem jeden, krótki obchód i wróciłem się w okolicę TiRa. To właśnie tam spotkałem wspomnianego wcześniej Marcina. Od tej pory, aż do samej mety, mieliśmy być nierozłączni.
Ulokowaliśmy się pod drzewem, po czym rozpocząłem skomplikowany proces przygotowania do biegu. Wazelina „down there„, pół bułki z dżemem, banan, kolejne łyki izotonika, żele w spodenki, pas tętna na klatę, długie spodnie z tyłka, buty dobrze zawiązane, etc. Trzeba wiele rzeczy sprawdzić i o wiele innych zadbać, aby te blisko 3 godziny przebiegły we względnym spokoju. Rozwiązany but, to kilkanaście sekund straty, a równie dobrze i kilka minut, gdy akurat będzie podbieg po 35-km i przy okazji złapie skurcz.
To może wróćmy do pogody?
Rano było chłodno i momentami wietrznie. W porównaniu z wiatrem, z którym musiałem się zmagać w Gdańsku, ten w Warszawie to była jeno tylko bryza. Rano było jednak chłodno, więc ta bryza dawłała się we znaki. Wraz z Marcinem ustawiliśmy się więc w promieniach słońca i czekaliśmy aż wybije 8:40. Postanowiliśmy, że to właśnie wtedy rozpoczniemy krótką rozgrzewkę, aby po chwili udać się do swojej strefy startowej.
Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy.
Ustawiliśmy się kilka metrów za elitą. Pamiętam, że spojrzałem wtedy na niego i powiedziałem, że nigdy bym nie przypuszczał, iż dekadę po moim warszawskim debiucie, będę stał tak blisko linii startu i walczył o czas poniżej 2:55 h. Życie potrafi jednak czasami nieźle zaskoczyć.
Wybiła 9:00.
Ruszyliśmy!
Po kilkuset metrach pojawił się pierwszy zakręt. Skręciliśmy w ulicę Władysława Andersa. Przed nami była długa prosta, która prowadziła w dół. Najważniejsza misja na najbliższy czas? Nie biec za szybko! Bo nie dość, że to początek, więc i tłum, który sam niesie, to jeszcze z górki. Pokus było więc sporo.
Marcin spojrzał na swojego GPSa i oznajmił: „Za szybko!”. Od tej pory słyszałem to od niego z dobrych kilkadziesiąt razy. Zgodnie z planem, który realizowaliśmy rok wcześniej w Berlinie – on pilnuje tempa. Mówi, że wolno, albo nieco za szybko. Ja natomiast zajmuje się wytyczaniem najkrótszej trasy z punktu A, do punkt B. Wbrew pozorom i w naszej grupie znalazły się osoby, których hobby to jest chyba nadrabianie drogi. Zamiast przykładowo przytulić się do lewego krawężnika, skoro właśnie w lewo będziemy skręcać, biegli prawą stroną.
Minęliśmy oznaczenie 1-ego kilometra. Spojrzeliśmy na swoje czasomierze, a tam informacja, że trwał on 4 minuty i 1 sekundę. Zdecydowanie za szybko. Kolejne musiały więc trwać trochę wolniej.
Nasz plan na bieg zakładał zupełnie co innego, niż to, czego dokonałem w Gdańsku. Tam pokusiłem się o mistrzowskiego Negative Splita. Pierwszą połowę pokonałem w czasie: 1:29:21, a drugą: 1:27:50.
Tym razem miało być inaczej, bo równo od początku, do samego końca. Oczywiście, gdy był podbieg, to zwalnialiśmy, a na zbiegach delikatnie puszczaliśmy hamulec. Nie za mocno i nie za lekko. Tak w sam raz. Każdy kolejny krok wymagał skupienia i precyzji. Tylko tak można dokonać czegoś wielkiego. Albo inaczej – po prostu tego nie spieprzyć.
Drugi kilometr i czas: 4:06 min, a więc już lepiej, niż poprzednio.
Dotarliśmy do Parku Stefana Żeromskiego i obiegliśmy go prawą stronę. W niedługim czasie zameldowaliśmy się na Wisłostradzie. Na razie to był jedynie 1-km epizod. Ponownie mieliśmy się pojawić w tym miejscu za ponad godzinę. Wtedy – tym fragmentem drogi – mieliśmy pokonać aż 5 długich kilometrów.
Nie jestem do końca pewny czy to wydarzyło się akurat w tamtym czasie, czy jednak jakoś wcześniej, ale do naszej dwójki dołączył trzeci amigos – Robert. Spytał nas na jaki czas biegniemy. Odparliśmy, że atakujemy 2:55 h. Dodał, że ma podobny plan. Od tego momentu byliśmy nierozłączni. W trójkę pokonaliśmy blisko 95% trasy.
Ostry zakręt w prawo i przed nami wyrósł pierwszy podbieg tego dnia. To był znak, że pojawiliśmy się na ulicy Rafał Krajewskiego. Podobnie jak Wisłostradę – Rafała też mieliśmy jeszcze tego dnia odwiedzić. Podbieg na szczęście nie trwał długo i wbrew pozorom nie należał do tych bardzo upierdliwych.
Kilka zakrętów dalej i zameldowaliśmy się na Moście Gdańskim. Zanim to jednak nastąpiło, pojawiła się mata z pomiarem czasu. Pierwsze 5 km pokonaliśmy w czasie 20:35 min, a średnie tempo wyniosło 4:07 min/km. Zdałem sobie wtedy sprawę, że kiedyś to była moja życiówka na 5 km. A teraz? A teraz to ten czas mogłem potraktować w kategorii lekkiej rozgrzewki.
W dalszym ciągu było przyjemnie chłodno, a wiatr jeszcze ten chłód wzmagał. Widząc, co działo się w przeddzień biegu i jak mocno zaczęło wtedy grzać, wiedziałem, że ten chłód długo nie potrwa.
Dwa kilometry dalej pojawił się kolejny zakręt w prawo, a potem jeszcze następny.
Czekałem na bieg koło ZOO, a szczerze powiedziawszy to przegapiłem ten fragment. Pamiętam, że biegliśmy długą prostą. Po lewej i prawej były drzewa. Z boku jakiś mur, a przed nami Wisła. Właśnie tyle się pamięta z trasy, gdy biegnie się na czas poniżej 3 godzin. Ładne widoki są drugorzędną sprawą. Przede wszystkim, to trzeba wiedzieć po ilu kilometrach wziąć pierwszy żel i czym go popić. Podstawowa zasada polega na tym, aby pić na każdym punkcie z wodą, bo jak lekkie pragnienie zamieni się w takie większe, to wystarczy jeden moment i może Cię zmieść z planszy. Wiem to niestety z autopsji.
Dotarliśmy do Wisły, więc wypadałoby skręcić w lewo. Za kolejnym zakrętem w lewo pojawił się wodopój. To właśnie wtedy sięgnąłem po pierwszy żel, a chwilę później odbiłem się na kolejnej macie.
10 km i 41:12 min. Marcin pilnował czasu jak zaprogramowany. Nasze tempo w dalszym ciągu wynosiło 4:07 min, a prognozowany czas dotarcia do mety 2:53:42.
Wydaje mi się, że w tym miejscu należałoby wspomnieć o naszej współpracy. W trójkę zmienialiśmy się na prowadzeniu co jakiś kilometr, dwa. Raz prowadził Marcin, raz ja, a na końcu Robert. Kto miał dostateczną ilość siły, oznajmiał reszcie krótkim: „Teraz ja!” i wysuwał się na prowadzenie.
Kolejne zakręty i krótkie proste. Przed oczami wyrósł nam Stadion Narodowy. W połowie 12-ego kilometra pojawiła się agrafka. Ostry zakręt w prawo i na ostrej nawrotce biegliśmy teraz w przeciwnym kierunku. Po prawej dostrzegliśmy pacemakerów na 3 godziny. Zdziwiło nas ich mocne tempo. Wydawało się nam, że biegną zdecydowanie za szybko, ale może tak miało być, a to my się czepiamy?
Kilkaset metrów dalej skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się na Moście Świętokrzyskim. Przed nami było widać warszawskie downtown.
Profil trasy na razie nam sprzyjał. Niewiele było pagórków i wzniesień. Jak gdzieś się pojawiły, to trwały krótko i nie były znaczące. Tak było i teraz. Zbiegając z mostu skręciliśmy sobie w lewo i trafiliśmy na kolejny pomiar czasu.
15 km: 1:01:32.
Średnie tempo: 4:06 min/km
Prognozowany czas na mecie: 2:53:00
Później się okazało, że to była najszybsza piątka tego przedpołudnia.
Nieuchronnie zmierzaliśmy do Łazienek Królewskich. Gdy do nich dotarliśmy, mieliśmy do pokonania 1 kilometr wśród pięknych drzew. Słońce, które coraz śmielej wyglądała za delikatnych chmur, było teraz szczelnie schowane za konarami. Jedynym minusem było podłoże. Alejka, po której się poruszaliśmy, była z gatunku tych ładnych dla oka, ale niezbyt fajnych dla butów z lichym bieżnikiem. Moje Alphafly’e dobrze czują się na asfalcie, a nie na parkowych alejkach. Nagle się okazało, że zaczynam się ślizgać. Kroków nie stawiałem już tak pewnie, jak jeszcze kilkaset metrów wcześniej. Nie za wiele dało się z tym zrobić, więc po prostu skupiłem się na końcu tej prostej i ostrym zakręcie w prawo, który na nas później czekał.
Co jeszcze na nas czekało? Ano ulica Belwederska i największy ze wszystkich podbiegów.
W skali mocarności dałbym mu co najmniej 8 na 10.
Skróciliśmy krok i zaczęliśmy mocno przebierać rękami. Tętno z 170 bpm dobiło do 180 bpm. Na końcu wzniesienia skupiłem się na tym, aby szybko uspokoić oddech i z powrotem wrócić do gry. Fajnie, bo zmierzaliśmy teraz w stronę ścisłego centrum. Trasa była coraz ciekawsza. Zresztą sama ulica Belwederska należała do tych bardziej reprezentacyjnych.
Minęliśmy 20-sty km. Podbieg, o którym wcześniej wspomniałem, zrobił swoje, bo to była najwolniejsza piątka tego maratonu. 20 km przebiegliśmy w czasie 1:22:49, a średnie tempo wzrosło do 4:08 min/km.
Nieco ponad kilometr dalej zameldowaliśmy się na półmetku. Dystans półmaratonu pokonaliśmy w 1:27:23. Każdy z nas myślał o tym samym: aby drugą połowę pokonać chociaż w równie fajnym tempie. Czy tak się uda? Czas pokaże.
Plac Trzech Krzyży, Rondo de Gaulle’a i Nowy Świat. Choć bardziej w centrum to się chyba nie dało być, ja wcale tego nie czułem. Zawsze, gdy biegłem w Warszawie, byli kibice. Może nie wszędzie, bo ciężko, aby osaczyli całą Wisłostracę. Taki Nowy Świat to było jednak miejsce, gdzie było ich od groma! Jak było teraz? Przyznam szczerze, że wyszło to biednie. Biegliśmy tak sobie głównymi ulicami, a kibiców było jak na lekarstwo. To nie jest zresztą tylko moje odczucie. Pytałem o to wielu biegaczy i wszyscy jednogłośnie stwierdzili – w tym roku doping (nie licząc oczywiście tych kilku głośnych stref) był prawie niezauważalny. Szkoda, że kibice niestety nie dopisali.
Jednym z najczęściej powtarzanych argumentów jest ten, że w stolicy zawsze coś się dzieje. Ulice są zamykane dla pochodów czy demonstracji. Ok, rozumiem, że niektórzy mogą mieć tego dosyć. Mają gdzieś kolejną imprezę, przez którą nie mogą się wydostać samochodem z domu. Jako kontrprzykład podam jednak to: w takim Londynie czy Nowym Jorku. Ba! Daleko szukać – w Pradze też są i demonstracje i pochody, a kibice jakoś jednak chętniej pojawiają się na trasie. Aspekt braku kultury kibicowania zostawię jednak na osobny wpis, a tymczasem… oddaję głos do studia!
Brak dopingu w takim miejscu jak Nowy Świat był więc podwójnie zauważalny. Nie ukrywam, że przy jakiejś skocznej muzyce, noga lepiej by się kręciła. Cóż, raczej nie byliśmy w stanie tego przeskoczyć. Skręciliśmy więc delikatnie w lewo i po prawej, pożegnaliśmy wzrokiem Kolumnę Zygmunta III Wazę. Do mety pozostało nam „tylko” 19 kilometrów.
Po nieco ponad kilometrze, z powrotem zameldowaliśmy się na ulicy Władysława Andersa. 25-ty kilometr i kolejny pomiar czasu: 1:43:18. Średnie tempo cały czas wynosiło 4:08 min/km. Podobnie było z prognozowanym czasem na mecie – identyczne 2:54:24 jak na 20 i 21,1 km trasy.
Ten fragment był już nam doskonale znany. Wszak od ww. ulicy rozpoczynaliśmy bieg, Tym razem czekała nas zmiana. Na końcu nie skręciliśmy znowu w prawo, aby obiec Park Stefana Żeromskiego, a pobiegliśmy na wprost.