Biegło mi się bardzo dobrze. Tętno nie przekraczało bezpiecznej dla mnie wartości, a więc granicy 174 bpm. Cały czas wymienialiśmy się miejscami na prowadzeniu. Wszyscy w trójkę współgraliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna. Musieliśmy o siebie dbać, bo tak naprawdę mieliśmy tylko siebie. Choć w maratonie wzięło udział blisko 4000 zawodniczek i zawodników, były momenty, że biegliśmy zupełnie sami.
Po kilku zakrętach pojawił się podbieg na Wisłostradę i mata z oznaczeniem 30-ego kilometra.
Czas: 2:03:55
Nie zgadniecie jakim tempem pokonaliśmy tę piątkę. Tak, a i owszem! 4:08 min/km. Z prognozą czasu na mecie będę równie nudny. Znowu było to 2:54:24, a więc cały czas poniżej 2:55 h.
Czekał na nas pierwszy mocny sprawdzian tego dnia – Wisłostrada. Pamiętam, że wiatr nieźle się tam rozhulał. Oczywiście jak wiał, to tylko w twarz, bo dlaczego miałby wiać w plecy?
Wyszedłem na prowadzenie, aby pociągnąć za sobą wagoniki o imieniu Marcin i Robert. Po kilometrze musiałem się jednak zmienić. Walka z wiatrem była wykańczająca i mocno wybijała z rytmu. Po całych cholernych czterech kilometrach dotarliśmy do dmuchanej bramy. Wokół było pełno ludzi, a z głośnika była puszczona głośna muzyka. Wreszcie ktoś nas znowu dopingował.
Zaraz za bramą pojawił się podbieg, który pokonaliśmy 30 kilometrów wcześniej. Powiedziałem do Marcina, że muszę zwolnić. Tętno zaczęło się niebezpiecznie zbliżać do 180 bpm. Najzwyczajniej w świecie zaczęło mnie przytykać. Ponownie, skracając krok, zwiększyłem kadencję i po chwili wdrapałem się na górę. To był na szczęście ostatni tak mocny podbieg tego dnia.
Skręciliśmy w prawo i ponownie doświadczyliśmy déjà vu. Zameldowaliśmy się na ulicy Konwiktorskiej, z której rozpoczęliśmy nasze zmagania. Wkrótce minąłem matę z oznaczeniem 35-ego kilometra. Wisłostrada i podbiegi zrobiły swoje. Tempo spadło o całą jedną sekundę na minutę. W konsekwencji tego, prognozowany czas na mecie po raz pierwszy przekroczył 2:55 h. Wyniósł 2 godziny, 55 minut i 7 sekund. Niby to niewiele, ale do mety mieliśmy jeszcze 7 kilometrów.
Zazwyczaj tego nie robię, ale tym razem jakoś nie mogłem się oprzeć. Byłem zbyt zmęczony i obolały no i… zacząłem w głowie odliczać ostatnie kilometry. Skoro zostało mi ich siedem, to jakbyśmy to podzielili na dwie, niekoniecznie równe części, to będzie to np. 5 km + 2 km. Skupię się więc na pierwszych pięciu, a z tymi dwoma ostatnimi jakoś będzie. Nie ważne czy będzie bolało mniej lub bardziej. Po prostu zacisnę zęby i je pokonam.
Po minięciu oznaczenia 36-ego kilometra zawitaliśmy na Moście Gdańskim. To co miało się teraz wydarzyć, przebiło wszystko to, co przed chwilą spotkało mnie na Wisłostradzie.
Zbiegając z mostu dotarliśmy do 3 kilometrowej prostej, którą podążaliśmy wzdłuż Wisły. Na jej końcu był wielki finał w postaci wbiegnięcia na most Świętokrzyski. Zanim się tam pojawiliśmy, musieliśmy pokonać te nieszczęsne 3000 metrów.
Jak dla mnie to była największa męka tego dnia! Wiatr wiał w twarz, a jak znikał, to temperatura odczuwalna wynosiła chyba sporo powyżej 20 stopni Celsjusza. Było gorąco. Dodatkowo słońce w twarz. No i ta prosta, która za cholerę nie chciała się skończyć.
W tamtym momencie zmienialiśmy się co chwilę. Nie było wśród nas mocarza, który byłby w stanie wysunąć się na prowadzenie na kilometr czy dwa. Każdy po chwili wymagał zmiany.
Wbiegając na most Świętokrzyski byłem wykończony. Wagoniki z pociągu zaczęły się odpinać. Marcin postanowił spróbować urwać kilka sekund i przyspieszył. Chciałem się z nim zabrać, ale niestety nie byłem w stanie. W zamian za to wysunąłem język, zmrużyłem oczy i pokusiłem się o najdziwniejszą sesję zdjęciową w historii Fotomaraton.pl:
Na środku mostu pojawiła się flaga z oznaczeniem 40-ego kilometra.
Czas: 2:46:33
Tempo: 4:10 min/km
Prognozowany wynik: 2:55:49
Spojrzałem w prawo i z daleka dostrzegłem metę. Choć mocno odczuwałem już trudy tego biegu, postanowiłem przyspieszyć. Były momenty, w których poruszałem się w tempie poniżej 4 min/km.
Zakręt w prawo i oznaczenie 41-ego kilometra. Choćbym nie wiem jakie skurcze nawiedziły teraz moje 38-letnie ciało, to nie zwolnię! Nawet na moment!
Zakręt w lewo i dotarłem do ostatniej prostej tego niedzielnego przedpołudnia.
Panie drogi! Tam to była walka!!!
Tętno przekroczyło 180 bpm, a ja parłem do przodu jak zahipnotyzowany.
Na chwilę oprzytomniałem, gdy z lewej strony dostrzegłem Olę z bloga PoranaMajora.pl. To właśnie dzięki Niej mam te kilka poniższych zdjęć:
Jej okrzyki mocno mi pomogły. Zresztą tak samo było z kilkoma innymi osobami, które odnalazły mnie w tłumie, a później głośno dopingowały.
Minąłem oznaczenie 42-ego kilometra. Tempo wzrosło do 4:00 min/km, a tętno do 186 bpm. Meta wydawała się być już na wyciągnięcie ręki. Spojrzałem na Garmina, a tam właśnie minęła druga godzina i pięćdziesiąta piąta minuta biegu. Nie udało się złamać 2:55 h. No cóż, przyspieszam, bo wypadałoby chociaż złamać 2:56 h i wywieźć z Warszawy nową życiówkę. Po dzisiejszym biegu mi się należało!
Rozłożyłem ręce na boki i z głośnym okrzykiem pokonałem metę.
Zastopowałem Garmina, po czym wykonałem dziwne ruchy obunóż. Na asfalcie znalazłem Marcina. Podszedłem do niego i podziękowałem za bieg. Byłem tak wykończony, że postanowiłem, że i ja się położę. Ten fragment został uwieczniony na poniższym filmie:
Kurde… jaki ten asfalt był przyjemnie ciepły. Leżeliśmy tak koło siebie z dobrych kilkanaście sekund. Później przeczołgałem się na brzuch, wstałem i zapozowałem do zdjęcia:
Zerknąłem na czas, a tam 2:55:45! Byłem z siebie niesamowicie zadowolony, bo wiem jak wiele kosztował mnie ten maraton. Łatwo nie było.
Odebrałem medal, po czym podszedłem do Marcina. Na gorąco podsumowaliśmy to, co się właśnie wydarzyło. Marcin również nie złamał 2:55 h. Zabrakło mu 26 sekund. To jednak nie istotne. Ważne, że naprawdę daliśmy z siebie wszystko i obydwoje byliśmy zadowoleni. Malo tego – obydwoje poprawiliśmy nasze życiówki!
Przebrałem się w suche ciuchy, po czym – z pięknym medalem na szyi – poszedłem świętować. Wybrałem się na znakomity ramen, a także na zasłużony złoty trunek.
Wieczorem wsiadłem do pociągu, po czym naszła mnie taka myśl:
No bo to może być prawda. Wynik, który uzyskałem w Warszawie, jako życiówka, może pozostać ze mną już na zawsze. Czy jest sens bardziej rzeźbić ten czas? Uważam, że nie. Jako biegowy amator, który od 2016 roku trenuje zaledwie 3 razy w tygodniu, jestem spełnionym biegaczem. Naprawdę. W tej kwestii zrobiłem wszystko, na co na tym poziomie biegania mnie stać. Wykonałem wszystko to, co rozpisał mi mój trener Dawid Malina. Dzięki wynikowi w Gdańsku udało mi się zakwalifikować na maraton do Bostonu, gdzie – mam nadzieję – w kwietniu 2023 roku odbiorę upragniony medal World Marathon Majors.
Jak oceniam organizację?
Expo w Pałacu Kultury i Nauki zrobiło na mnie spore wrażenie. Od strony technicznej wszystko poszło szybko i sprawnie. Trasa była bardzo dobrze oznaczona, a wolontariusze byli niesamowicie pomocni. Stoły były długie i dobrze zaopatrzone.
Jeżeli mowa o przebiegu trasy, to wbrew pozorom mi się podobała. Co prawda nad Wisłostradą i nad tym długim fragmentem od 37-ego kilometra z chęcią spuszczę zasłonę milczenia. To były momenty, które chyba wszystkim zapadły w pamięć. Ale reszta? Jak najbardziej na plus.
Strasznie mi żal, że doping wypadł tak słabo. Biegliśmy w centrum jednego z większych europejskich miast, a w większości czułem się, jakbyśmy biegli po jej peryferiach. Nie wiem co z tym fantem zrobić. Może jakieś dodatkowe miejsca z muzyką, ustawione przez organizatora, nieco ożywiłoby atmosferę?
Jak oceniam swój występ?
Nieskromnie przyznam, że w samych superlatywach 😉 Wiem, że na początku zakładałem wynik poniżej 2:55 h, a dobiegłem 45 sekund później. Czy będę z tego powodu rozpaczał? Oczywiście, że nie!
Może gdyby nie te dwie kontuzje, byłbym jeszcze lepiej przygotowany. No, ale kontuzje się pojawiły i byłem przygotowany tak, a nie inaczej. Życie!
Równie dobrze mógłbym być przeziębiony i metę przekroczyć po 4 godzinach biegu. Nie ma co gdybać, tylko dalej konsekwentnie robić swoje.
A jak mi poszła walka o podium w klasyfikacji „6. Mistrzostwa Polski blogerów w maratonie”? Niestety konkurencja była poza moim zasięgiem. Ostatecznie zająłem 4 miejsce:
Fajnie, że tak dobrze się wybiegałem, iż dystans półmaratonu pokonuję w okolicy 1:20 h, a złamanie trójki w maratonie nie jest już rzeczą niemożliwą do zrealizowania. Na dwa tegoroczne maratony, ta sztuka udała mi się za każdym razem. Niezależnie od podbiegów czy warunków atmosferycznych.
Ten rok jest przełomowy. Zdobyłem życiówki na dystansach od 5, do 42 kilometrów. Z każdej jestem niesamowicie zadowolony.
Warszawo – nasz pierwszy, wspólny maraton był dla mnie ciężkim doznaniem. Rany lizałem przez kilka tygodni. Wróciłem jednak po tej dekadzie i napiszę Ci jedno – było warto! ♥